Kto widział „Olimp w ogniu” (2013), ten wie, czego dokładnie może spodziewać się po „Londynie w ogniu”, ponieważ ten jest kontynuacją tematu. A temat brzmi: Polowanie na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Chociaż mamy tu do czynienia z ciągiem dalszym, to nie wymaga on znajomości „Olimpu…”, bo bez niego bardzo łatwo można zorientować się w sytuacji i domyślić tego, co było kiedyś. A kiedyś był atak terrorystyczny na prezydenta w jego własnej siedzibie. Ale dzięki nieustraszonemu i wręcz nieśmiertelnemu agentowi-maszynie do zabijania z uśmiechem na twarzy, w którego wciela się i tym razem Gerard Butler, głowa państwa pozostała na swoim miejscu. Natomiast amerykańska flaga dumnie powiewała na wietrze. Pomimo tego, że tytułowy Olimp, czyli Biały Dom, prawie że spłonął.
Tym razem akcja przenosi się z Ameryki do Londynu. Pretekstem do tego jest nagła śmierć brytyjskiego premiera i uroczystości pogrzebowe z tym związane. To tutaj, w Londynie, gdzie z tej smutnej okazji gromadzą się przywódcy wielu państw, rozpoczyna się kolejne polowanie na prezydenta USA i kolejna walka z terrorystami. Nie trudno też domyślić się, skąd są ci terroryści i jakimi pobudkami się kierują. Najważniejsze jest jednak to, że w „Londynie…” – skoro mamy do czynienia z niejako ciągiem dalszym – wszystkiego jest więcej: terrorystów, wybuchów i zniszczenia – czyli jeszcze więcej efektów specjalnych w służbie rozrywki. Natomiast fabularnie tak naprawdę nic się nie zmienia – schemat jest ciągle taki sam. Kolejny raz mamy do czynienia z filmem zrobionym według sprawdzonego przepisu, który ponownie ma się sprawdzić. I – jeśli chodzi o mnie - on się sprawdza. O ile nie wymaga się od niego realizmu, nie szuka scenariuszowych naiwności i nie wysila organu myślowego. Jest więc głośno, jest efektownie, jest dynamicznie, jest w odpowiednich momentach śmiesznie, a nawet po amerykańsku patetycznie (chodzi oczywiście o podkreślenie wielkości nie tyle funkcji prezydenta USA, co potęgi amerykańskiego narodu i jego nieśmiertelnego ducha walki), przez co czas płynie przyjemnie i emocjonująco. Bo właśnie o to w tym wszystkim chodzi.
Recenzując kiedyś „Olimp w ogniu”, nazwałem go „nawalanką”. Dla „odmiany” „Londyn w ogniu” nazwę „rąbanką” - idealną na piątkowy czy sobotni wieczór. Warto jednak przy tym pamiętać, że z tego typu filmami jest jak z fast foodami: od czasu do czasu można i należy sobie na nie pozwolić. Tak dla zwykłej, pusto kalorycznej przyjemności. Ale w dużych ilościach mogą zaszkodzić.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.