„Lost River” jest debiutem reżyserskim Ryana Goslinga. Prawdopodobnie większość, z tych, którzy obejrzeli ten film, zrobili to z uwagi na jego świeżego twórcę. Gosling jako aktor młodego pokolenia zaczął przykuwać moją uwagę w momencie, kiedy próbował swoich sił w filmach, które niekoniecznie bazowały na jego ładnej buźce i nienagannej budowie. W ostatnich szczególnie latach okazało się, że ma on w sobie coś charakterystycznego, co sprawia, że dziś mówimy: „oglądałem film z Ryanem Goslingiem”. Prawdopodobnie chodzi o osobowość, którą potrafi przekuć na ekran, tak jak robili to przed laty Clint Eastwood czy Marlon Brando. O ile jednak obaj Panowie próbowali kiedyś po raz pierwszy swoich sił jako reżyserzy i wychodzili z tego z podniesionym czołem, o tyle Gosling pogubił gdzieś po drodze wyczucie smaku.
„Lost River” jest filmem pretensjonalnym. To raptem seria oderwanych scen i ujęć, które stara się łączyć mało widoczna nić fabularna. Owszem, możemy w tym miejscu uznać, że to eksperyment, że konwencja, że gra polegająca na operowaniu obrazami, kolorem i dźwiękiem w jakimś celu, ale… No właśnie, w jakim? Z każdego filmu zawsze powinno coś wynikać. Jeśli nie znaczenie to wrażenie. Tutaj jedno i drugie gdzieś tam kołacze się mimo chodem, jednak bardziej zmusza widza do tego, żeby sam kombinował jak to wszystko ze sobą zespolić w sensowną całość. A od tego, przyznajmy, jest nie kto inny jak właśnie reżyser.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.