Recenzja. "Mandarynki"
Ten krótki film (nieco ponad 80 minut) dowodzi wielu rzeczy związanych z robieniem filmów. Po pierwsze – dobry film nie musi być długi. Po drugie – film krótszy może zawierać więcej treści niż dłuższy. Po trzecie – nie powiedziane, że gdyby był dłuższy, to byłby lepszy. Również po czwarte: dzięki temu, że jest krótszy, można znaleźć czas, żeby obejrzeć go dwa razy i dokładniej (w przypadku filmu dobrego) go odebrać.
Gdyby „Mandarynki” były filmem anglojęzycznym (są rosyjskojęzyczne) i może nieco więcej w nim strzelali (a są dość spokojne), uznałbym, że to mój prywatny ideał dzieła filmowego, czyli taki gotowy wzorzec do naśladowania. Wszystko mi tu gra: historia, przesłanie, gęstość treści, jak również sposób realizacji. I właśnie to, co zdumiewa mnie w tej skromnej historii najbardziej, to to, że nie dałoby się jej skrócić nawet o kilka sekund, bo każdy jej kolejny, nawet najdrobniejszy fragment coś znaczy, coś za sobą niesie i nawet jeśli w danym momencie wydaje się on mało istotny (np. żółta kaseta naprawiana przez Gruzina), to okazuje się być niezastąpiony.
Ale gwoli ścisłości: „Mandarynki” to film określany słusznym mianem antywojennego. Oto miejsce w spowitej konfliktem zbrojnym Abchazji, z której w obawie przed wojną uciekła większość osiedlonych przed laty Estończyków. Kilku jednak zostało. Jednym z nich jest Ivo, który dla swojego przyjaciela Margusa przygotowuje drewniane skrzynki na planowany zbiór mandarynek. Obaj Panowie znajdują się w centrum nie do końca zrozumiałego (a już na pewno nieakceptowanego) dla nich konfliktu. Obaj Panowie znajdą się w trudnej i specyficznej sytuacji, bo przyjdzie im zaopiekować się dwoma rannymi żołnierzami przeciwnych stron konfliktu – Gruzinem i Czeczenem. Obaj wrogo do siebie nastawieni mężczyźni dadzą swojemu wybawicielowi i opiekunowi obietnicę, że póki są u niego za progiem - jeden drugiego nie zabije. No i właśnie…
Już sama sytuacja jaką nakreśla na początku ta historia zawiera w sobie dużo napięcia, które w każdej sekundzie może przerodzić się w nagłą eksplozję. Film Zazy Urushadze wykracza jednak poza prosty, choć zgrabny schemat, którym najprawdopodobniej szybko zadowoliłoby się kino masowe. Wojna, choć dosłownie przeszła przez próg bohatera, a wcześniej bez pardonu wtargnęła na jego podwórko, tak naprawdę nie zatarła jego kontaktu z normalnym życiem i wszystkimi jego potrzebami. Kiedy Ivo prosi przejeżdżających Czeczenów, żeby pomogli przy zbiorach mandarynek, bo sami nie dadzą rady, to myślę sobie w tym momencie, że równie dobrze poprosiłby o to Gruzinów lub kogokolwiek innego kto akurat przejeżdżałby obok. Jego nie interesuje polityka. Nie interesują go także pieniądze. Chce pomóc Margusowi zanim zbiory najzwyczajniej w świecie się zmarnują. Smacznych mandarynek po prostu szkoda…
Filmów antywojennych widziałem już w swoim życiu sporo. Nie przypominam sobie jednak, żeby którykolwiek z nich opowiadał o wojnie jak o niepotrzebnym marnotrawstwie wartości danych człowiekowi za życia, ale także samego życia. Wojna, którą zobaczymy w skromnych „Mandarynkach”, okazuje się wojną niczyją; o wartości, których nie ma albo które są niezrozumiałe (dwóch żołnierzy tak naprawdę nie jest w stanie sobie sensownie wyjaśnić, dlaczego ze sobą walczą). Film doskonale też obrazuje jak faktycznie niewielkie różnice i granice dzielą tych skłóconych ludzi oraz jak, tak naprawdę, są mało istotne albo zupełnie pozorne (scena, w której Czeczen musi udowodnić, że jest Czeczenem, ma tu podobny wydźwięk jak nowela Różewicza ze „Świadectwa urodzenia”, w której Emil Karewicz jako niemiecki lekarz nieświadomie typuje młodą Żydówkę na przedstawicielkę rasy aryjskiej).
Kończąc chciałbym zadać sobie tylko dwa pytania: ile mandarynek trzeba zerwać, żeby zapełnić całą skrzynkę oraz ilu widzów musiałoby przyjść, żeby tak ciekawy film opłacało się pokazać w Rzeszowie. Ba! W ogóle na Podkarpaciu!
Rafał Kaplita
tuco@vp.pl
Tagi:
recenzja Mandarynki
,
Mandarynki
,
film resinet
Data wprowadzenia: 2014-06-11