Kiedy ten dokument pojawił się w naszej październikowej propozycji repertuarowej DKF „KLAPS” (zaproponował go Adam Kus), wtedy jeszcze nie miałem nawet zielonego pojęcia o istnieniu Mariny Abramović. Wstyd? Nie, ponieważ zajmuje się ona czymś, co jest poza obszarem moich zainteresowań; czymś, co dla jednych JEST sztuką, a dla innych NIE JEST sztuką (osobiście nie widzę w tym sztuki, stąd brak zainteresowania) – zajmuje się performancem, czyli (to definicja własna) wystawianiem swojego ciała na różne próby, np. ile jest w stanie znieść okaleczeń (?), ile jest w stanie wytrzymać w danej pozycji (?) itd. W każdym razie chodzi o sprawdzanie swoich możliwości i przekraczanie fizycznych oraz psychicznych granic.
Do tej pory, czyli do czasu zanim obejrzałem „Marinę Abramović: artystkę obecną”, performance najbardziej kojarzył mi się – oczywiście pół żartem, pół serio - z „Madagaskarem”, królem Julianem i jego występami. Teraz moja świadomość poszerzyła swoje granice, wiedza stała się pełniejsza, bo rozum otrzymał porządną dawkę informacji, ale sercem jednak mocno pozostaję przy Kinie, które na pewno JEST sztuką, i to w dodatku o ponad stuletnim zapleczu, rejestrującą otaczającą nas rzeczywistość, często wyrażającą nastroje społeczne, a tym samym dostarczającą ogromu emocji. Kino jest Sztuką, do której się wraca (na różnych etapach swojego życia; bo do dobrego Kina, jak i do dobrej literatury, trzeba dojrzeć) i – co najważniejsze – odkrywa się ją na nowo.
Dlatego, z chwilą propozycji „Mariny…”, najbardziej byłem ciekaw samego filmu (jak został zrobiony, w jaki sposób i czy w ogóle będzie oddziaływał na moje odczucia i emocje, i czy mnie zaciekawi), a nie osoby pani Abramović. Chociaż w tym przypadku jedno jest nierozerwalnie związane z drugim. Nakręciłem więc w sobie, jak mawiał ś.p. Zygmunt Kałużyński, „spiralę życzliwości” wobec tego dokumentu, tym bardziej, że każdy artykuł, jaki pojawiał się w mediach, a który wpadł w moje ręce, i każda opinia widzów, którzy zobaczyli ten film we Wrocławiu w ramach Nowych Horyzontów, była/były bardzo pochlebna/pochlebne. Odliczałem więc najpierw tygodnie, potem dni, aż w końcu tylko godziny i minuty do seansu, bo byłem zaintrygowany, czym się tak wszyscy zachwycają…
Dokument „Marina Abramović: artystka obecna” wywołał na mnie ogromne wrażenie. Poruszył mnie do żywego, do tego stopnia, że ciężko było mi zaraz po nim złapać oddech. Ale nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak się stało. Czy poddałem się umiejętnemu szantażowi emocjonalnemu ze strony twórców (?), czy może faktycznie zobaczyłem kawał dobrego dokumentu (?), a może to osoba samej bohaterki (?) – ponad sześćdziesięcioletniej kobiety, na pewno charyzmatycznej, barwnej, niepowtarzalnej, posiadającej ogromny bagaż doświadczeń i życiowych emocji, którymi można by obdzielić kilka osób. A może to wynik sumy tych czynników. Bo przecież nie poruszył mnie performance. Chociaż… Poruszył mnie jego element… To uważne patrzenie obcych ludzi w oczy Mariny, którzy siadali przed nią (przez trzy miesiące, po osiem godzin dziennie, co daje w sumie 736 godzin i 30 minut; w tym czasie do nowojorskiego Muzeum Sztuki przyszło ponad 750 tyś. osób w różnym wieku; nawet dzieci), by tylko jednym długim spojrzeniem przelać na nią i/lub podzielić się z nią swoimi problemami, troskami, frustracjami, złością, nienawiścią oraz życzliwością, ciekawością, a nawet znudzeniem i obojętnością. To wszystko było widać w ich oczach i w wyrazie twarzy. Zdarzało się również, że ten tylko wzrokowy kontakt (porozumienie, bo Marina dostosowywała się do osoby, która siadała naprzeciwko niej) doprowadzał obie strony do łez. To było niesamowite, magiczne i coś, czego nie da się opowiedzieć i opisać. A czy da się to zrozumieć? Może tak, może nie, ponieważ dla jednych będzie to zbiorowe poddanie się hochsztaplerce (?), szałowi (?), paranoi (?), a dla drugich będzie to chwila zatrzymania się w tym pędzącym życiu i możliwość doznania swoistego katharsis, by – już oczyszczonym – z lekkością iść dalej przed siebie.
Nie przeżyłem katharsis po „Marinie…”, chociaż był moment, że poczułem, jakbym osobiście siedział naprzeciwko pani Abramović, dlatego i mnie udzieliło się wzruszenie. Bo to pokazało mi jednocześnie, jak wielką siłą jest szczere i głębokie patrzenie drugiemu człowiekowi w oczy. Bo przecież nie trzeba żadnych słów, by się porozumieć. W myśl sparafrazowanego powiedzenia, że jedno spojrzenie mówi więcej niż tysiąc słów. Ale to akurat pokazało/przypomniało mi Kino, nie performance.
Jak rozumiem:
Artysta (tudzież artystka): twórca dzieła sztuki.
Dzieło sztuki: wyjątkowy wynik połączenia talentu i pracy (często ciężkiej), mający na celu dotarcie do prawdy i piękna, a także niosący za sobą sens i przesłanie.
Niczego takiego w filmie o Marinie Abramović nie widziałem. Przykro mi.
p.s. Jeśli sztuką będziemy nazywać wszystko, co tylko możliwe i co tylko będziemy chcieli nazwać, wtedy ona sama straci na wartości. I wtedy żadną sztuką będzie tworzyć sztukę.
Dziękuję.