Nie jestem fanem Boba Marleya (jak pewnie zdecydowana większość Klubowiczów, którzy przyszli na seans w ramach DKF „KLAPS”), ale kiedy w radiu słyszę jego piosenkę, to od razu robię głośniej. I nie ma wtedy znaczenia, że dany utwór słyszałem już dziesiątki a może i nawet setki razy. Ważne jest wtedy to, że oddziałuje on na mnie przyjemnie i wprowadza w optymistyczny nastrój.
Podobnie sprawa ma się z biograficzno-muzycznym dokumentem „Marley” w reżyserii Kevina Macdonalda, który swoją premierę miał w 2012 roku. Jego największą siłą jest to, że – podobnie jak bohater, o którym opowiada – mamy do czynienia z filmem bezpretensjonalnym, wywołujący same pozytywne doznania. To jednocześnie sprawia, że seans o długości ponad dwóch godzin, jest w zasadzie nieodczuwalny dla naszego ciała i umysłu. Co więcej, Macdonaldowi, który tworzył swój film o Marleyu przez sześć lat, udała się rzecz ciekawa i godna odnotowania. Mianowice, finalne dzieło jest tak skonstruowane, że po jego obejrzeniu nie ma się najmniejszej ochoty zagłębiać w fakty i mity dotyczące nieżyjącej już legendy muzyki reggae. Jedynie, czego się chce, to trwać w marleyowskiej aurze miłości pokoju. Nie ważne jest wtedy, co robił, w co wierzył i jak żył. Nawet jeśli – koniec końców – wcale nie było to takie piękne, idealne i moralne. Mamy więc od czynienia z pocztówką czy też laurką o Marleyu, na odbiór której wpływa muzyka (mogłoby być jej w filmie jeszcze więcej), piękne zdjęcia, montaż i wypowiadający się ludzie (rodzina muzyka, jego przyjaciele i znajomi; swoją drogą, tego mogłoby być nieco mniej), którzy w większości sprawiają wrażenie, jakby pochodzili z innego świata, który dla nas jest światem egzotycznym.
Jest jeszcze coś, o czym warto wspomnieć. Gdzieś pomiędzy tą opowieścią o narodzinach nowego gatunku muzyki, ideałach i marzeniach, wyłania się człowiek zagubiony, niepewny podejmowanych przez siebie działań, i otoczony – co też zostało głośno powiedziane – ludźmi nie tymi, co potrzeba. Żył, jak umiał i robił to, co umiał najlepiej – tworzył, śpiewał, a swoją muzyką i piosenkami, w których – tak naprawdę – jakiejś wielkiej głębi nie było i nie ma, porywał tłumy. Ale wpadały kiedyś i do dzisiaj wpadają w ucho, serce i umysł, bo wyciszają i nadal są odskocznią od często przytłaczającej rzeczywistości. Jest to więc nostalgiczno-optymistyczny (mimo wszystko) portret człowieka, który do dzisiaj pozostaje idolem nie tylko nastolatków, ale również dojrzałych już ludzi. Jednocześnie stał się częścią szeroko pojętej popkultury. Pytanie tylko, czy to aby dobry wzór do naśladowania?