Przy okazji tego tytułu przypomniał mi się taki oto żart (nieco z podtekstem, ale cóż…) o świętym Mikołaju: - Dlaczego św. Mikołaj chodzi zawsze wesoły? - Bo zna adresy wszystkich niegrzecznych dziewczynek.
Święty Mikołaj zapewne chciałby również poznać adres Meridy, ponieważ bohaterka najnowszej animacji Pixara (wytwórni, która od 2006 roku jest częścią Disneya, więc tym samym jest to też film Disneya) do grzecznych dziewczynek na pewno nie należy. I chociaż jest szkocką księżniczką, to daleko jej do typowej księżniczki. Bo nienawidzi dworskiej etykiety, bo jest krnąbrna, egoistyczna i buntownicza, bo bywa pyskata i dąży do pełnej niezależności. Za nic więc ma zwyczaje i obyczaje królewskie panujące od pokoleń. Dlatego nie chce, by to rodzice (głównie matka-królowa) decydowali o tym, kim ma być i co ma życiu robić. Czyli, mówiąc konkretniej, nie chce, by to oni wybierali jej męża (kandydaci na męża, oczywiście, są [nie]przeciętni fizycznie i umysłowo). Tym bardziej, że – według niej – jest jeszcze za młoda na zmianę stanu cywilnego.
Ale Meridzie, której głosu użycza Dominika Kluźniak (znana m.in. z „Jak się pozbyć cellulitu”, „Randki w ciemno”, „Magicznego drzewa” i „Lejdis”), nie można odmówić inteligencji, błyskotliwości, poczucia humoru, ciętego języka i odwagi. A także sprawności w posługiwaniu się łukiem i mieczem – bronią, którą zafascynowała się już w dzieciństwie.
Tak mentalnie prezentuje się Merida. Fizycznie również nie jest szarą myszką. Tutaj jej „znakiem rozpoznawczym” jest burza długich, intensywnie rudych loków (kolor i kształt po tatusiu), które wizualnie przesłaniają całą osobę bohaterki. W tej kolorystyce i jej intensywności przypomina bohaterkę powieściowo-filmowego „Pachnidła”. I co ważne, kolor (i w ogóle fryzura) tutaj nie jest przypadkowy. Nie tylko podkreśla wyjątkowość Meridy, jej szczególne walory, i przyciąga uwagę, ale przede wszystkim podkreśla niezależność bohaterki. Nie ma więc mowy o stereotypowym myśleniu: rudy – fałszywy, wredny. Tutaj zdecydowanie pasuje stwierdzanie, że rudy to nie kolor włosów. To styl życia. Że tak faktycznie w życiu (i w tym animowanym filmie) jest, świadczy chociażby istnienie pod takim hasłem profilu na facebooku.
Chodzi o to, że to wszystko (charakter i znaki szczególne) składa się na wizerunek księżniczki, jaki do tej pory w amerykańskiej animacji nie występował (szczególnie w animacji Pixara/Disneya, gdzie – pomijając już historie o księżniczkach – głównymi bohaterami byli i są mężczyźni), ponieważ Merida nie kieruje się pobudkami sercowymi. Woli myśleć o tym, co lubi i co chce robić w przyszłości, i kim chce być. Nie jest więc głupiutką i słodką panienką z królewskiego dworu, która mówi i robi, jak jej nakazują. Stąd ta nowość. To z kolei czyni „Meridę Waleczną” animacją bardzo współczesną, idącą z duchem czasu. A jednocześnie czyni ją animacją o wymowie mocno feministycznej. Jednak – na szczęście – nie jest to przykład radykalnego, wojującego i nawiedzonego feminizmu, który mdli szczególnie większość panów. Dlatego nawet chłopcy/mężczyźni spokojnie mogą obejrzeć „Meridę…” bez obawy, że niepotrzebnie podskoczy im ciśnienie.
„Merida Waleczna” jest o tyle mądrą animacją, że inteligentnie i zbawiennie potrafi łączyć ów feminizm z kwestiami rodzicielskimi. Merida, jako zbuntowana nastolatka, uczy się, że można i należy mieć własne zdanie, ale też trzeba przy tym liczyć się z uczuciami/myślami najbliższych – rodziców. Bo tylko oni tak naprawdę chcą dla niej (dla nas) jak najlepiej, nawet jeśli początkowo wygląda to odwrotnie. I chociaż Merida jest córeczką tatusia (mówiącego głosem Ferdka Kiepskiego, czyli Andrzeja Grabowskiego), a z matką początkowo nie może się porozumieć, to ostatecznie przekonuje się, że nie ma lepszego lub gorszego rodzica, ponieważ dopiero razem (ona, mama, tata i jej trzej mali, rozrabiający bracia – również rudzi) stanowią RODZINĘ.
Nie jest to jednak edukacja tylko jednostronna. Matka-królowa również przekonuje się, że jako rodzic nie może tylko nakazywać i wydawać poleceń. Musi również nauczyć się słuchać, co ma do powiedzenia jej dziecko, które powoli staje się świadomą i dojrzałą kobietą. I potrzebuje ono swojej przestrzeni życiowej oraz możliwości wypowiadania się za siebie.
W „Meridzie…” mowa jest także o przeznaczeniu. Do tej kwestii twórcy podeszli również mądrze i…nieco przekornie. Z jednej strony pokazują, że każdemu człowiekowi pisany jest jakiś los, którego na siłę nie można zmieniać (Merida, za pomocą zaklęcia, chce zmienić swoją mamę i jej zdanie o zamążpójściu). Ale z drugiej strony – jak mówi sama Merida – chociaż jest on częścią naszego życia, wcale nie musimy się na niego godzić. Mamy prawo i możliwość wpływania na to, co przynosi ze sobą życie. W myśl zasady, że nie zawsze dobrze jest płynąć z prądem. Czasem trzeba też płynąć pod prąd, by ostatecznie być szczęśliwym. W końcu, jak mówi Merida: „Ja i tak wiem swoje”.
Dzieciaki (konkretnie dziewczynki, bo to głównie one przychodzą z mamusiami na seans) bawią się przednio na „Meridzie Walecznej”. Chichrają, a nawet niekiedy zachodzą się od śmiechu, czego nie było można dostrzec i usłyszeć na „Epoce lodowcowej 4” czy „Madagaskarze 3”. Czy więc Merida stanie się ich nową bohaterką, z której kiedyś dziewczynki/kobiety będą czerpać przykład? Czy zarówno małe, jak i duże dziewczynki będą po tej animacji zmieniać kolor włosów? A może wcale nie potrzebują do tego wszystkiego Meridy? Trudno to teraz stwierdzić, ale na pewno małe i duże dziewczynki (i nie tylko, oczywiście, dziewczynki) powinny obejrzeć tę animację, bo jest ona świeża jak poranek i przyjemna jak zapach włosów po umyciu.
P.S. Przed „Meridą Waleczną” jest wyświetlana siedmiominutowa, piękna animacja Pixara zatytułowana „La Luna”. Nieco w duchu „Meridy…”, ale zdecydowanie spokojniejsza i w wersji tym razem dla chłopców/mężczyzn.