Recenzja. "Milion sposobów, jak zginąć na Zachodzie"
Tadeusz Chmielewski, reżyser „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, powiedział kiedyś: „Komedia wymaga taktu, jak i wyczucia smaku”. U Setha MacFarlane’a jest dokładnie odwrotnie i na tym buduje on swój sceniczny wizerunek i filmowy styl, wykorzystując przy tym pastisz, parodię i groteskę. I muszę przyznać, że całkiem nieźle mu idzie.
MacFarlane to komik, aktor, scenarzysta, producent i reżyser w jednym. W zeszłym roku prowadził nawet ceremonię rozdania Oscarów. Polskim widzom dał się poznać „Tedem” - historią przyjaźni tytułowego misia z dorosłym mężczyzną, czyli filmem zrobionym w konwencji bajki dla dorosłych. Kto widział „Teda” ten wie, jakim arsenałem żartów dysponuje ten artysta. A kto nie widział „Teda” (sam reżyser podkładał głos do tytułowego misia) i nie widział jeszcze „Miliona sposób, jak zginąć na Zachodzie”, musi wiedzieć, że są to żarty sprośne, obleśne i często wulgarne. Czyli takie, które krążą wokół seksu, puszczania bąków, bekania i robienia kup. Czy są one śmieszne, czy nie, to już, oczywiście, kwestia gustu. Ale nie tylko. W każdym razie „Ted” przypada do gustu głównie męskiej części publiczności.
Po „Tedzie” MacFarlane wziął się za opowieść o Dzikim Zachodzie. W „Milion sposobów…” rzecz idzie o bycie sobą, o akceptację samego siebie, nawet jeśli się jest największą męską niezdarą i nieudacznikiem na świecie, oraz o danie sobie świętego spokoju z niewłaściwymi kobietami. Temat ten jest obleczony w konwencję westernu, o czym świadczy już sam tytuł. Widać to również w początkowych napisach (wielkie żółto-czerwone litery) i muzyce, która towarzyszy kadrom Dzikiego Zachodu. Natomiast motyw przewodni stanowi tytułowe niebezpieczeństwo Zachodu. I nie żeby było ono wynikiem pojedynków rewolwerowców czy konfrontacji z Indianami. W filmie twórcy „Teda” niebezpieczeństwo jest bardzo przypadkowe, nagłe i niespodziewane, a przy tym absurdalne i groteskowe. Na sceny, w których ktoś ni stąd, ni zowąd traci życie, aż chce się głośno zareagować: „Ooo…Fuuuu!”. Ale to jest właśnie filmowy styl MacFarlane’a, który tak w ogóle obsadził siebie w głównej roli – sympatycznego i wrażliwego fajtłapy ślepo zakochanego w kobiecie nieodwzajemniającej jego uczuć.
W „Milionie sposobów…”, co jest z kolei w „Tedzie”, brakuje mi sprawnego scenariusza i tej lekkości, tego wyczucia i sensowności scen. Jakoś to wszystko nie współgra ze sobą i nie przechodzi płynnie od jednej sceny do drugiej, od jednego sprośnego w mowie i czynie żartu do drugiego. Mam wrażenie, że ten film składa się z takich pojedynczych scen, które tworzą pojedyncze żarty. Coś na zasadzie: mam taki pomysł na niewybredny dowcip, to go tutaj wstawię. Zresztą nawet dowcip jest tym razem mniej sprawny, taki na siłę, co nie znaczy, że ostatecznie nieśmieszny. A jednak mogło być lepiej, mogło być ciekawej i jeszcze weselej. Tak, żeby chciało się do „Miliona sposobów…” wracać, jak wracam do „Teda”. Wygląda więc na to, że miś jest bardziej dziki niż Zachód. Ale to znowu kwestia gustu…
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.