Była kiedyś taka reklama jednej z firm ubezpieczeniowych, która przekonywała, że dzięki ich otwartemu funduszowi emerytalnemu życie staruszka będzie radosne i bezproblemowe , co podkreślał na koniec wyśpiewany slogan: „Wesołe jest życie staruszka”. Po obejrzeniu „Miłości” w reżyserii Michaela Hanekego nie sposób wierzyć w takie słowa. I chociaż film, co sugeruje już sam tytuł, dotyczy miłości, to jednak owa miłość pokazana jest właśnie przez pryzmat starości. A tej – nie tylko na ekranie – daleko jest do reklamowego, przyjemnego obrazka.
Ten film boli, ciąży i męczy. I nieważne, czy jest się człowiekiem młodym, czy już takim w sile wieku, który wie, jak smakuje życie i bliżej mu do końca, reakcje na niego będą takie same lub podobne. Wynika to z tego, że Haneke nie opowiada o „najważniejszym uczuciu w naszym życiu, które nadaje mu sens” (biorę te słowa w cudzysłów, bo są one już frazesem, ale jakże są przy tym proste, prawdziwe i nieśmiertelne), używając banałów i wszystkiego tego, co stereotypowo najczęściej kojarzy się z miłością. Nie ma więc czerwonych serduszek, nie ma – jak to śpiewali Czarno-Czarni – „pisania love na murach”, nie ma maślanych oczu, pocałunków, trzymania za ręce, wzajemnego obłapiania się i nie ma fizycznych zbliżeń, czyli pisząc wprost: nie ma seksu. Jest za to dwoje starszych ludzi (Georges i Anne – wybitne kreacje Jeana-Louisa Trintignanta i Emmanuelle Riva), którzy są małżeństwem od kilkudziesięciu lat. Jest wielkie mieszkanie, w którym czuć „kulturalnego ducha”, jest cisza w mieszkaniu, są jakieś zdawkowe i kurtuazyjne rozmowy między małżonkami, i jest też postępująca choroba, która pojawia się nagle, a poprzez którą widz będzie zmuszony spojrzeć na miłość (może w taki sposób po raz pierwszy w swoim życiu) i odpowiedzieć na pytanie, czym ona tak naprawdę jest. A jest sumą wyborów i często trudnych (najtrudniejszych!) decyzji.
Haneke nie szczędzi nam obrazów bólu, cierpienia i upokorzenia wynikającego z choroby Anne. I chociaż w jego filmie pozornie „nic się nie dzieje” (bo oglądamy przecież codzienne, monotonne życie starszego małżeństwa, które w jednej chwili zakłóca choroba), to jednak dzieje się tak wiele. Jednak do widza dociera to w pełni dopiero po seansie. I kiedy już się taki widz otrząśnie (jestem jednym z takich widzów), wtedy w jego głowie pojawiają się pytania i wątpliwości: wobec uczucia bohaterów, wobec podjętych w filmie decyzji (czy były one w imię miłości, czy też własnego egoizmu?) i wobec samej historii, która oscyluje pomiędzy jawą a snem. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że na te pytania będzie tyle odpowiedzi, ile jest/będzie oglądających. I każda z tych odpowiedzi może okazać się prawdziwą.
Francois Truffaut powiedział kiedyś w jednym z wywiadów, że gdyby mu udowodniono, że dziewięć na dziesięć filmów to filmy o miłości, odparłby, że to za mało. Jest bowiem tak, że kino temat miłości uwielbia. To jego temat tematów. Nawet jeśli nie zajmuje najważniejszego miejsca w filmowym opowiadaniu, to zawsze jest gdzieś obok, pośród zbrodni, na wycieczce do Afryki, w gazetach czy w skrytym spojrzeniu. Wiele filmów wykorzystuje temat miłości, jednak nie każdy odnosi się do jej znaczenia. „Miłość” Hanekego, dla odmiany, jest jedną z prób zdefiniowania miłości, a być może nawet jedną z możliwych definicji (bo czy miłość posiada tylko jedną definicję?). I dlatego należy postawić ten film w roli wyjątkowej, bo miłością o miłości on opowiada.
Uczucie miłości często mylone jest z pożądaniem (choć oczywiście jedno z drugiego może wynikać) i aby uniknąć tego niepotrzebnego zestawienia, Haneke bohaterami swojego filmu czyni ludzi starych, w jakimś stopniu wręcz zniedołężniałych (On utyka na jedną nogę, Ona, po wylewie, jest do połowy sparaliżowana) i na bazie ich relacji buduje znaczenie miłości. Nie ma tu więc seksu, nie ma seksualnego pociągu, nie ma wspólnych planów, marzeń, jest szara codzienność, dogorywanie, brzydota. Słowa i zjawiska nabierają tu innych znaczeń niż w czasach młodości, kiedy miłość często rozkwita. Inaczej wygląda tu satysfakcja, inną formę ma zadowolenie, szczęście. Być może dopiero na starość miłość staje się dojrzała, wtedy, kiedy nie kocha się kogoś, aby coś otrzymać w zamian, być może dopiero wtedy można w ogóle zacząć mówić o miłości.
Próbując ocenić najnowszy film Hanekego, który był i pewnie będzie jeszcze wielokrotnie nagradzany, można odnieść się do jego piękna czy głębi. Należałoby się jednak również zatrzymać przy jego znaczeniu na gruncie kinematografii. Utrzymuję bowiem, że skoro film jest tak mocno dyskutowany i tak wiele laurów zbiera, to musi mieć w sobie coś oryginalnego, coś niepowtarzalnego. I bez wątpienia jest nie do podrobienia jako całość, jednak, jednocześnie, czuć, że stanowi zbiór myśli i obrazów już wcześniej wypowiedzianych i pokazanych. Bo jest w nim poświęcenie niczym w „Za wszelką cenę”, jest uczucie niczym w „Niewinności”, mądrość życiowa w starości jak w „Nad złotym stawem”… Jest wszystko to, co kiedyś już w kinie widziałem. Z drugiej strony… Można dzisiaj inaczej?
,