Wrześniowy Dyskusyjny Klub Filmowy „Klaps” w WDK rozpoczynał „Chłopiec na rowerze” – film o niepokornym dziecku, stawiającym twardo czoła brutalnej rzeczywistości. Można by rzec, że październik rozpoczął się filmem w podobnym rodzaju, tylko filmowy „chłopiec” zamiast roweru dzierżył… sztangę.
„Misiaczek”, tak jak użyty przeze mnie „chłopiec”, to jedynie określenie pasujące do charakteru głównego bohatera, który w gruncie rzeczy jest konkretnie przypakowanym kulturystą. W dodatku grubo po trzydziestce. Jego historia stanowi rozwinięcie krótkometrażówki „Denis”, w której, najprościej mówiąc, stary chłop nie może sobie znaleźć dziewczyny. Więcej, dzieje się tak najprawdopodobniej z powodu nadmiernego przywiązania do matki i rodzinnego domu. Ta, w jakimś stopniu, banalna historia jest (jednak) ciekawa z kilku powodów. Misiaczek to potulny, cichy, nieśmiały, ale jednak z jajami gość. Ma swój świat i, wbrew temu, co mówią o nim niektórzy, nie jest półgłówkiem. Jest po prostu wrażliwym introwertykiem, który na rozważaniach spędza tak samo dużo czasu, co na siłowni. Złożoność tej postaci sprawia, że sam film staje się niebanalny. Rozpaczliwe poszukiwanie kobiety swojego życia i podróż za nią aż do Azji przywodzi na myśl „Odyseję”, a wraz nią próbę heroicznej walki z własnym losem. Relacja z matką wygląda na odchyloną od granic normalności, lecz znów nie za sprawą bohatera, lecz jej rodzicielki, która, niczym w „Psychozie” Hitchcocka, stanowi jego obsesję, ale obsesję niejako wymuszoną jej własnym zachowaniem (przypomnijmy, że hitchcockowska matka Normana Batesa była zmumifikowanym nieboszczykiem). Matka gra mu bowiem na emocjach, które ten, rzec by można, niestety posiada. W końcu, co w tym filmie dla mnie najciekawsze, ubarwiający historię bohater zostaje, właśnie dzięki swojej historii, kulturystą niezwykłym; mięśniakiem, który pomimo imponującej budowy, najciekawszy jest jednak wewnętrznie. Jak zresztą i sam film.
Cenię sobie kino skandynawskie, kino – konkretnie - z Danii, ponieważ Duńczycy znają się na emocjach i potrafią je pokazywać w kinie. A najciekawsze w tym ich ukazywaniu emocji jest to, że nie są one „na wierzchu”, ale kotłują się wewnątrz bohaterów a w konsekwencji wewnątrz widzów. Moim ulubionym filmem z tamtej części świata (zrealizowany w koprodukcji szwedzkiej) jest „W lepszym świecie” Susanne Bier, który za każdym razem porusza mnie do żywego i zostawia z dylematem, jak ja bym zachował się na miejscu bohatera? Czy miałbym w sobie tyle mądrości(?), odwagi (?) i opanowania (?), by znieść okrutne widoki tego świata, przetrwać trudne chwile, upokorzenia na oczach własnego i czyjegoś dziecka, i jeszcze wytłumaczyć mu/im, że należy postępować dobrze. Nie wiem, ale ten film pozostawia mnie z takimi pytaniami i myślami.
„Misiaczek” również jest produkcją duńską. Ale jakże to inny film od tego, którego tytuł wyżej wymieniłem. Owszem, nie brakuje w nim emocji (również ukrytych), ale nie wywołuje we mnie takiego poruszenia. A jeśli już wywołuje, to poruszenie negatywne, ujęte w pretensjach do głównego bohatera – kulturysty, który w wieku 38 lat mieszka z mamą – emocjonalną terrorystką i szantażystką, nie potrafiącą odciąć pępowiny od swojego dziecka (sic!). Złości mnie to, że patrzę na wielkiego, silnego i wytatuowanego faceta, który mógłby zagrać Hulka, gdyby go tylko przemalować na zielono, a w którym to nie ma ani grama złości; nie ma w nim w ogóle jakichkolwiek emocji. Tak jakby te wszystkie anaboliki, sterydy, czy co on tam spożywa, stępiły mu – o ironio – wszelkie reakcje. Chyba również doprowadziły do seksualnej obojętności (impotencji??? – temat nieporuszony podczas dyskusji po seansie), ponieważ popada w popłoch, gdy tylko jakaś kobieta próbuje dobrać mu się do rozporka. Bo o chorobliwej nieśmiałości – co sugerują wszelkie opisy – raczej nie ma tu mowy.
To są moje zarzuty wobec tej postaci, za którymi przemawiają pewnie – czego jestem świadomy – wszelkiego rodzaju stereotypy. Ale Dennis, tytułowy Misiaczek, stereotypowy nie jest – chociaż silny, to delikatny; chociaż wyglądający groźne, to nie skrzywdziłby nawet muchy; chociaż – w ujęciu kobiet - „ciacho”, to nie w głowie mu wyrywanie panienek i zaliczanie jednej za drugą (chociaż mógłby to robić bez najmniejszego wysiłku), bo Dennis jest…prawdziwym romantykiem i facetem o gołębim sercu, który kocha swoją matkę i sam pragnie kochać i być kochanym. Dlatego i tego duńskiego filmu nigdy nie zapomnę.