Na nową część z serii „Mission: Impossible” czekam z taką samą niecierpliwością i entuzjazmem, jak na kolejną część przygód Jamesa Bonda. Ilościowo trudno porównywać misje agenta Hunta z misjami agenta 007, ponieważ ten pierwszy na ekranach kin pojawił się właśnie dopiero piąty raz, zaś ten drugi pojawi się u nas w listopadzie (polska premiera jest przewidziana na 6 listopada) już w swojej dwudziestej czwartej odsłonie. I chociaż obie serie i ich bohaterów więcej dzieli niż łączy, to zdecydowanie mają one wspólny mianownik: wprawiają widza w zdumienie. Każda, oczywiście, na swój charakterystyczny dla siebie sposób.
Tym razem punktem wyjścia jest zamknięcie Oddziału do spraw Misji Niemożliwych (Impossible Missions Force), którym dowodzi Ethan Hunt (Tom Cruise). Jednocześnie drużyna Hunta, ściganego przez zwierzchników, podejmuje się misji likwidacji międzynarodowej organizacji przestępczej (której istnienie najpierw trzeba udowodnić) o nazwie Syndykat.
W najnowszym „M:I” fabuła kolejny raz jest pretekstem do pokazania niesamowitych wyczynów kaskaderskich w większości w wykonaniu samego Cruisa, który od początku stanowi trzon całej serii i jest jej największą gwiazdą. Bo dla niego nie ma zadań niemożliwych (pomimo swoich ponad pięćdziesięciu wiosen), co mogliśmy i tym razem zobaczyć w telewizyjno-internetowych materiałach promocyjnych. Chociażby w tych dotyczących otwierającej sekwencji z samolotem. Bo takie właśnie popisy sprawności i odwagi są największym smaczkiem każdej odsłony.
Najważniejsze dla nas jako widzów jest to, że ta piąta część z podtytułem „Rogue Nation” – pomimo kolejnego reżysera (bo za każdą część odpowiada ktoś inny) - nadal trzyma fason i tak najprościej pisząc: dobrze się ją ogląda. Nie traci przy tym tempa, nie zawiewa nudą, nie powoduje opadania powiek i nie wywołuje chęci wyjścia z kina, co niestety zdarza się na seansach coraz częściej. Dzieje się tak, ponieważ najnowsze „M:I” dokładnie wpisuje się w schemat cyklu, do którego już przywykliśmy i – co najważniejsze – którego tak bardzo oczekujemy. Włącznie z otwierającą daną część sceną i następującym po niej, rozpoznawalnym o każdej porze dnia i nocy, motywem muzycznym, jedynie nieco modyfikowanym przy okazji kolejnych części. Dlatego idąc do kina, idziemy z konkretnym nastawieniem i konkretnymi oczekiwaniami, które muszą zostać filmowo spełnione, byśmy wychodząc po dwóch godzinach z mroków sali, mogli poczuć satysfakcję. I nieważne, że to, co oglądamy na ekranie, jest „bajką” w najczystszym wydaniu - taką dla dużych chłopców. Ważne, że te to, co jest niemożliwe, na ekranie staje się możliwe (ale nie należy wykonywać tego samego w domu). I to właśnie jest najlepsze. Przy tym wywołuje dreszczyk emocji i ucisk w żołądku. Jeśli kiedyś tego wszystkiego zabraknie, będzie do oznaczało niechybny koniec serii.
Dominik Nykiel