O TVN-owskim cyklu „Prawdziwe historie” pisałem już nieraz. Ostatnio w maju tego roku przy okazji premiery filmu „Oszukane” (czytaj), dlatego nie będę się niepotrzebnie powtarzał i od razu przejdę do sedna.
„Mój biegun” wyrasta z „Prawdziwych historii” i tym samym ustawia się w coraz dłuższym szeregu z innymi filmami sygnowanymi niebieskim kółeczkiem prywatnej telewizji, w których kluczem jest autentyczność wydarzeń. Oznacza to, że „Mój biegun” jest kolejną produkcja tego cyklu, która poziomem realizacji ponownie nie wychodzi poza ramy wymogów telewizyjnych i która w telewizji powinna pozostać. A że historia Jaśka Meli – nastolatka porażonego prądem, w wyniku czego stracił rękę i nogę, co nie przeszkodziło mu w zdobyciu dwóch biegunów wraz z Markiem Kamińskim – ma w sobie potencjał (w przypadku tego cyklu, niestety, jest to tylko potencjał finansowy), więc trafia na wielki ekran. I cieszyć się musi powodzeniem.
Chyba coraz bardziej zaczyna mnie drażnić to, że ciekawe, poruszające a przede wszystkim prawdziwe ludzkie historie są przedstawiane w taki nieciekawy i banalny sposób: bez psychologicznej głębi, bez prawdziwej dramaturgii i bez polotu, ale za to z łopatologiczną precyzją, która potrzebna jest, by dotrzeć do mas. Czyli te filmy są robione „na jedno kopyto”. I tak też sprawa się ma z „Moim biegunem”. Co z tego, że Maciej Musiał daje z siebie ile może; co z tego, że Bartłomiej Topa znowu pokazuje swoją aktorską klasę; co z tego, że Magdalena Walach nie pozwala zostawić się w tyle, skoro już sam scenariusz, czyli podstawa filmu, nie pozwala im oddać w sposób pełny, uczciwy i szczery postaci, w które się wcielają. Między innymi dlatego z ekranu bije coś, co nazwałbym dramatem upozorowanym lub dramatem sztucznie nadmuchanym. Losy Jaśka (a tak naprawdę to w filmie widzimy nie losy Jaśka tylko jego rodziny, która stara się poradzić sobie z podwójną rodzinną tragedią) są przedstawione w sposób tak wyolbrzymiony, że jako widz czułem, że muszę być przejęty tym, co dzieje się na ekranie. Bo z jednej strony tak trzeba, a z drugiej strony, bo nie mam innego wyjścia, skoro oglądam TAKĄ historię. Dlatego, mając świadomość, że jestem emocjonalnie manipulowany przez twórców, pozostałem na „Mój biegun” niewzruszony. Tym samym „Mój biegun” nie jest moim filmowym biegunem.
Jest to więc kolejna piękna historia z naszego podwórka (taka „ku pokrzepieniu serc”, dająca przykład konkretnej postawy), która filmowo znowu ostała zmarnowana. A co przyniosą ze sobą następne, bo tych spodziewać się trzeba, to jak zwykle czas pokaże. Ale jeśli będzie to nadal wyglądać, jak wygląda, to ja dziękuję.