Nie znam książki, na podstawie której powstał ten film. Podobno jest bestsellerem – w Stanach, jak i u nas. Nie zauważyłem i nie słyszałem, ale nie ma to najmniejszego znaczenia. Szczególnie, że pewnie większość z wybierających się na „Niebo istnieje… Naprawdę”, czy też ci, którzy zdążyli już zobaczyć ten film, pewnie też nie mieli opowieści Todda Burpo nawet w ręku. Ważne jest jednak to, że to, co opisał Burpo w swoje książce, a przeniósł na ekran Randall Wallace (reżyser „Byliśmy żołnierzami” i „Człowieka w żelaznej masce”, a scenarzysta „Braveharta”), wydarzyło się naprawdę.
„Niebo istnieje… Naprawdę” opowiada historię kilkuletniego chłopca, który w trakcie operacji ratującej mu życie, opuszcza swoje ciało i trafia na chwilę do nieba. Ma też możliwość zobaczenia, co robią i czują jego najbliżsi, gdy ten, leżąc na stole operacyjnym, jest bliski śmierci. Kiedy „wraca na Ziemię” zaczyna w sposób bardzo naturalny i szczery opowiadać swoim najbliższym (szczególnie swojemu tacie, który jest pastorem, a gra go Greg Kinnear – to właśnie on wciela się w Todda Burpo) o tym, czego doświadczył i co zobaczył. Jak można się domyślić, wywołuje to nie tylko zdziwienie i konsternację, ale również drwiny otoczenia.
Zapewne już samo streszczenie brzmi właśnie śmiesznie, absurdalnie i niewiarygodnie. A jednak takie historie się zdarzają i – co istotne – jest ich niemało. Dowiadujemy się o nich głównie z książek ludzi, którzy doświadczyli takiej podróży poza swoje ciało i postanowili przelać je na papier. Tym samym relacje te stają się świadectwem życia po śmierci (np. „Dowód. Prawdziwa historia neurochirurga, który przekroczył granicę śmierci i odkrył niebo” Ebena Alexandra). Oczywiście, można w takie opowieści wierzyć lub nie, ale nie sposób chociażby przez chwilę nie pomyśleć nad nimi i nie zadać sobie kilku bardzo konkretnych pytań. I myślę właśnie, że po to między innymi powstał ten film.
Przez cały seans zastanawiałem się, jak podejść do tego filmu? Czy potraktować go „poważnie”, czy tylko jako piękną, słodką i nieco infantylną opowiastkę, skąpaną w ciepłych i przyjemnych kolorach, którą z powodzeniem mogą obejrzeć całe rodziny. Po wyjściu z kina uświadomiłem sobie, że przecież jedno nie wyklucza drugiego. Chociażby dlatego, że w tym przypadku mamy do czynienia z wizjami kilkuletniego dziecka, które na swój sposób widzi i interpretuje świat, a w tym przypadku niebo. Dlatego nawet jeśli sceny pokazujące niebo i samego Chrystusa wydają się śmieszne, to trzeba właśnie brać poprawkę na to, czyimi oczami na to patrzymy. Zresztą przez cały prawie film kamera skupia się na małym, sympatycznym blondynku, któremu nie sposób odmówić inteligencji, o czym również się wspomina. To on i jego filmowy ojciec pastor są tutaj najważniejszymi postaciami. Chłopiec – jako ten, który „odwiedził” niebo i doświadczył czegoś, co trudno racjonalnie wyjaśnić; ojciec – jako ten, który jest charyzmatycznym pastorem (złotą rączką i strażakiem w jednym – by zarobić na utrzymanie rodziny) głoszącym słowo Boże, który musi zmierzyć się z opowieściami syna, wystawiającymi jego wiarę na próbę.
W „Niebo istnieje… Naprawdę” mamy więc od czynienia nie tylko z wizją nieba (a propos nieba: proszę zwrócić uwagę na kolor koszul i koszulek ojca i syna…), ale przede wszystkim z kwestią wiary. To ona jest tutaj najważniejsza. Przyglądamy się więc człowiekowi, który wątpi, walczy ze sobą i próbuje wszystko zrozumieć. Szuka też w sobie odwagi, by nie tylko przed samym sobą, ale również przed wiernymi przyznać się do tego, że to, co usłyszał od swojego dziecka, jest prawdą i że wiara właśnie na tym polega – by uwierzyć w znaki, jakie są mu dawane. Dopiero wtedy przychodzi wewnętrzny spokój, natomiast głoszone przez niego słowa nabierają prawdziwego sensu i siły.
Film Wallace’a to również wielka pochwała kochającej się rodziny, która dzięki uczuciu, wzajemnemu wsparciu i spokojnym rozmowom jest w stanie przetrwać wszelkie próby i ciężkie chwile. Dlatego też tak przyjemnie patrzy się na tę pozytywną historię, która zdecydowanie obecnie wyróżnia się na tle innych efekciarskich i najczęściej bezrefleksyjnych propozycji. Dlatego „Niebo istnieje… Naprawdę” zdecydowanie nadaje się do obejrzenia w większym gronie, szczególnie w okresie świątecznym – czasie (teoretycznie) przeznaczonym na zadumę i refleksję.