„I niewielu z nich wróci do domu
Nie, nie będzie wielu, którzy wrócą do domu
Oh, nie będzie wielu
Może pięciu z dwunastu
Ale niewielu z nich wróci do domu”
(Roy Orbison w utworze „There Won’t Be Many Coming Home”)
Na wstępie tego, co chciałbym powiedzieć o tym filmie, muszę, jak czuję, zdobyć się na pewną deklarację. Otóż, od kiedy poznałem twórczość Quentina Tarantino, a było to lata temu; jeszcze jak nosiłem plecak z książkami, jestem miłośnikiem praktycznie wszystkiego, co udało mu się zrobić. Na domiar nieszczęsnego braku obiektywizmu w tej sytuacji jestem, od jeszcze młodszych lat, wielbicielem jednego z najstarszych gatunków filmowych, czyli westernu. Jak więc można przypuszczać – jeśli trafiają mi się dwie fascynacje w jednej, wspólnej postaci, może być mi ciężko o uczciwą i odpowiednią ocenę.
Tarantino traktowałem zawsze jak kogoś, kogo kino zwyczajnie fascynuje i wszystko, co robi w jego obrębie, wynika z niczego innego, jak właśnie z pasji. Dla przykładu: swój ósmy film w karierze reżyserskiej Quentin postanowił nakręcić (to w ramach ciekawostki) w systemie Ultra Panavision, który stosowany był ostatni raz przez twórców blisko 50 lat temu. Prawdopodobnie z sentymentu. W skrócie telegraficznym wyjaśnię, że ten sposób filmowania umożliwiał zarejestrowanie obrazu o wyjątkowej szerokości. „Ben Hur”, potężna, wielomilionowa produkcja o czasach Jezusa, był nakręcony właśnie tym sposobem. Ogrom jego historii jest w taki sposób spotęgowany przez efekt wizualny; przez efekt obrazu. Żałuję tylko, że ową wersję „Nienawistnej ósemki” mogły wyświetlić tylko wybrane kina na świecie, wyposażone w odpowiednią aparaturę. Jest jednak coś z tej ciekawostki, co dotrze do widza z naszych okolic. Otóż Tarantino nakręcił swój najnowszy film również na tradycyjnej taśmie 70mm. Tak, tej analogowej, która już jakiś czas temu została wyparta przez sprzęt cyfrowy. W dodatku zrobił to, korzystając ze sprzętu sprzed ponad pół wieku. To trochę jakby w dzisiejszych czasach dać nam posłuchać muzyki z płyty winylowej, zamiast od dawna popularnej już mp3. Jeśli ktoś ma porównanie, to znajdzie różnice i w tym filmie. I będzie miał z tego radość.
Przejdźmy jednak do historii. Oto kolejna wspaniała czołówka, dzięki której czuję, co to magia kina. Stan Wyoming. Dość nietypowy dla westernu. Położony na północy Stanów, gdzie raczej nie znajdziemy kaktusów i pustynnych prerii. Tam swoją oscarową historię opowiadał choćby Clint Eastwood, kręcąc „Bez przebaczenia”. W każdym razie jest biało. Wszędzie śnieg. W dodatku panuje śnieżyca. Widzimy figurę ukrzyżowanego Jezusa przywalonego czapą śniegu i nadjeżdżający w oddali dyliżans. W tle muzyka słynnego weterana – Ennio Morricone. Nagle, na drodze dyliżansu, staje łowca nagród. W zasadzie siedzi na trzech nieboszczykach, ułożonych jeden na drugim. Stracił konia. Prosi o pomoc. Oto początek. Potężna śnieżyca sprawi jednak, że dyliżans zgarnie po drodze jeszcze jednego piechura, a i ostatecznie zmusi wszystkich do postoju w Pasmenterii Minnie, w której łącznie piątka podróżujących spotka kolejnych czworo, także zmuszonych do przeczekania zamieci podróżnych. Powiedzmy jednak, że nieprzypadkowych podróżnych.
W tym momencie Tarantino rozpoczyna swoją intrygę, która jest domeną wszystkich jego filmów. 5 plus 4 daje 9. W tytule filmu mamy jednak „ósemkę”. Osobą ponad normę jest tu kobieta (nominowana do Oscara Jennifer Jason Leigh), którą jeden z pasażerów dyliżansu – łowca nagród (wyśmienity Kurt Russell) transportuje, by zaprowadzić ją na stryczek i, przede wszystkim, odebrać nagrodę pieniężną – nie byle jaką, bo 10 tysięcy dolarów. Dość szybko dochodzi jednak do wniosku, że owo „spotkanie” w gronie pozostałych osób nie jest przypadkowe. Być może kobieta ma opłaconych wspólników, którzy w nocy poderżną mu gardło? Kto wie. Rozpoczyna się podejrzliwość. Z wielu stron. W wiele kierunków. Rodzą się układy i antagonizmy.
O „Nienawistnej ósemce” mówi się, że jest przegadana. Film trwa w końcu ponad 3 godziny, a zanim padnie pierwszy strzał, mija przynajmniej jego połowa. Jak na western – dość niebywałe, przyznaję. Jak na film Tarantino, który od zawsze zakotwiczony był w kinie akcji – również. Nie mniej historia ta leci jak z bicza strzelił, bo też oparta jest na detalach. Reżyser nie „pakuje” bowiem do jednej chaty w okolicznościach niesprzyjającej pogody ludzi przypadkowych. Jest tu łowca nagród, ale jest i „zdobycz”, jest też szeryf, który odpowiada za wypłatę nagrody w miejscu docelowym, jest kat, który ma wykonać wyrok, w końcu jest stary generał wojsk południa i czarnoskóry żołnierz wojsk północy. Oczywiście nie brakuje też tajemniczego znajomego, który rzekomo jedzie na święta do swojej mamy. Do przepychanek słownych dochodzi momentalnie. Gwałtownych czynów jednak również nie zabraknie.
Treściowo „Nienawistna…” przypomina trochę pierwszy, wielki film Tarantino, czyli „Wściekłe psy”. Akcja dzieje się tu praktycznie w jednym miejscu, a oparta jest na, prawie że, detektywistycznych elementach. Tak jak we „Wściekłych psach” mieliśmy grupę gangsterów i wiadomo było, że któryś z nich jest podstawionym gliniarzem, tak tutaj mamy postacie z Dzikiego Zachodu i wiemy, że któryś z nich (a może i nie tylko jeden) nie jest tym, za kogo się podaje.
Stylistycznie natomiast jest to cały czas ten sam Tarantino, którego znamy z poprzednich filmów. Znów swoje dzieło dzieli na rozdziały, znów stosuje retrospekcje, które stanowią nieodłączny element suspensu. Znów nie brakuje czarnego, często wulgarnego humoru (Spike Lee pewnie znów się obrazi, że ostentacyjnie pada tu słowo „czarnuch”), no i bywa tradycyjnie krwawo. Krwawo, ale na swój specyficzny dla reżysera sposób, gdzie ludzkie płyny ustrojowe spływają po ścianach, a broń ma niewyobrażalną siłę uderzenia (rewolwery strzelają tu prawie jak armaty). Kolejny raz również ważny jest kontekst historyczny. Powoli staje się to normą, biorąc za początek historię z „Bękartów wojny” osadzonej w czasach II Wojny Światowej.
I właśnie ten kontekst jest prawdopodobnie elementem, który urzeka mnie tu najmocniej. Ta gospoda, ten sklep, ta chata, jakkolwiek zwał, w której pozorne schronienie znajdują przeróżne charaktery, jest na tych kilka godzin jak taka mała Ameryka. Skłócona wojną domową Ameryka. Granatowe mundury ścinają się z popielatymi, jedni nie są w stanie wybaczyć drugim, drudzy żywią uraz do pierwszych, kłamią, oszukują się. Mają swoje racje i umierają za swoje racje. W pewnym jednak obliczu, pewni antagoniści będą potrafili się jednak zjednoczyć, a nawet umrzeć w jedynej słusznej sprawie. I proszę się nie obawiać, że posuwam się za daleko, mówiąc, że niestety niewielu z nich wróci do domu. Bo nie wiecie przecież, którzy z nich to będą. A ta kwestia waży się do ostatnich minut tego szczególnego filmu.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.