Był taki czas, którego nie sposób zapomnieć, kiedy nasi ojcowie przynosili z bazarów kupione kasety wideo. Były to lata 80., następnie 90., kiedy do naszych domów wdarły się słynne VHS-y, a wraz z nimi kino akcji, bo głównie takie kino się wtedy robiło i oglądało. Ja, jako dziecko, a następnie nastolatek, wspominam to dziś jako największą przygodę z filmem. Nie czas samoświadomości i świadomości dobrego kina, kiedy odkrywało się rzeczy „wartościowe”, nie czas studiów filmoznawczych, kiedy szprycowało się kinem wymyślnym i niemieszczącym w głowie, lecz czas kina domowego; ale domowego w formie prymitywnej: z 21 calowymi kineskopami, taśmami, które żeby obejrzeć należało wcześniej przewinąć, i magnetowidami, którym trzeba było czyścić głowice spirytusem na wacie. Wszystkiego było mniej niż dziś, było wiele trudniej dostępne, a i gorszej jakości, ale właśnie przez to doceniało się to, co jest i jakie jest. Tamto kino, jak żadne inne wcześniej i później, aż do teraz, było prostolinijne i szczere do bólu. I za to je cenię. Za emocje, których nie trzeba było specjalnie w sobie szukać.
Trudno powiedzieć, dlaczego właśnie kino akcji zrobiło furorę w tamtym czasie. Może dlatego, że dawało coś więcej niż codzienne życie, swoiste poczucie wielkich możliwości, poczucie sprawiedliwości i możliwość wewnętrznego zaspokojenia (kiedy dobro triumfowało nad złem), właśnie wtedy, kiedy o to wszystko było trudno. A może ze względu na swoich bohaterów, którzy na gruncie kina byli czymś zupełnie nowym, jakąś niespotykaną dotąd jakością (w końcu mogli wszystko, a byli tylko ludźmi). A może ze względu na aktorów, których nie było wielu, ale którzy potrafili się na stałe zakotwiczyć w ludzkiej psychice. Oni wszyscy, na ogół wysportowani i umięśnieni, byli dla kina akcji niczym John Wayne dla westernu – ostoją i główną cechą charakterystyczną. Sylwester Stallone, Arnold Schwarzeneger, Jean-Claude Van Damme, Bruce Willis… Bez nich, z pewnością, to wszystko nie miałoby prawa bytu. I ja, jeszcze jako dziecko, patrząc na nich (na każdego z osobna), pomyślałem sobie: dlaczego nie mógłby powstać film, w którym znaleźliby się oni wszyscy. Jako jedna paczka. Nie do pobicia, nie do zatrzymania, nie do zniszczenia.
Szczęście chciało, że ten dziecięcy pomysł (pewnie nie tylko mój) pojawił się również w głowie człowieka, który jak mało kto byłby w stanie obrócić go w rzeczywistość. I tak też się stało. Po latach powstali „Niezniszczalni”, może jako element zabawy, może jako eksperyment, ale eksperyment udany. Niespodziewany sukces „Niezniszczalnych” spowodował powstanie kontynuacji. Zmieniła się nieco obsada, pojawiło więcej gwiazd (najprawdopodobniej zachęconych sukcesem „jedynki”), została jednak formuła – rzecz w „Niezniszczalnych” najważniejsza, oprócz aktorów oczywiście.
Proszę sobie wyobrazić scenę, w której bohater, znajdujący się w śmiertelnym zagrożeniu, odpiera atak i w tym samym czasie wyciąga z kieszeni telefon, żeby zadzwonić do kolegi. Skecz? Parodia? Żart jakiś? Nie, tu właśnie chodzi o pastisz, a co za tym idzie, wielką dojrzałość autora, który sam przecież wyrósł z kina akcji i do dziś jest z nim wyłącznie utożsamiany. Stallone, jako główny pomysłodawca i chirurg „Niezniszczalnych”, robi film jak najbardziej na serio, ale z odpowiednim dystansem, który w dzisiejszych czasach (i w tym przypadku), po prostu, trzeba zachować. Kino akcji sprzed lat dla dzisiejszego widza jest zbyt jaskrawe, momentami zabawne, nie zna umiaru i czasami, a może nawet nierzadko trąci myszką. I te wszystkie cechy są w „Niezniszczalnych” uwypuklone, podkreślone, jakby chciano zaznaczyć, że właśnie z tego się to wszystko wywodzi. Bo taki też jest tego cel.
Film Stallone’a (choć reżyseruje go Simon West) jest swoistym ukłonem w stronę tamtego kina mięśniaków, takim spojrzeniem wstecz, ale w tonie humorystycznym, bez zbytniego dąsania się i żalu, że stare czasy już nie powrócą. Czyni to przez formę, o której powiedziałem, ale również przez specyficzną żonglerkę motywami i dialogami. I jeśli w części pierwszej jeszcze nie było tego do końca widać, tak w kontynuacji to wręcz rzuca się w oczy. Główny motyw muzyczny zalatuje miejscami tym z „Rambo” (konkretnie z „Pierwszej krwi”). „Rambo” wydaje się być tu zresztą głównym dostarczycielem rozwiązań fabularnych, począwszy od sposobu zawiązania akcji (w drugiej części „Rambo”, tytułowy komandos, osadzony w więzieniu, ma okazję z niego wyjść pod warunkiem, że wykona misję w Wietnamie. Tu grany przez Sly’ego Barney Ross jest szantażowany w podobny sposób. Decyduje się wykonać zlecenie po to, aby nie wrócić do więzienia), po osobę kobiety o azjatyckiej urodzie, która będzie współpracownicą i przewodniczką tytułowych herosów. Ponadto pojawiają się w „Niezniszczalnych 2” zabawne, „rock’n’rollowe” sceny w samolocie, przypominające tę kultową już z „Predatora”, Schwarzeneger powtarza niczym Terminator „ja tu jeszcze wrócę”, a Chuck Norris jest jak z dowcipów o sobie samym – samotny wilk, który działa wyłącznie sam. Ugryzła go nawet kobra królewska i po pięciu dniach strasznych męczarni… kobra zdechła.
I wobec tego wszystkiego można by rzec dwie rzeczy: „Niezniszczalni” to z jednej strony nic nowego. To stary towar w nowym opakowaniu. Z drugiej jednak to prawdziwie przednia zabawa, bez potrzeby zastanawiania się nad sensem i prawdopodobieństwem wydarzeń. To proste, ale najszczersze emocje. I w końcu możliwość spojrzenia na ludzi, którzy, pomimo wieku i wykonywanego zawodu, nadal mają się dobrze. Więcej nawet! Dojrzeli, zrobili się sympatyczni i pokazali, że potrafią się razem świetnie bawić, zawstydzając przy tym niejednego młokosa. I choć dziś rzadko przychodzi mi to mówić, to jednak czekam na kontynuację!