O „Niezniszczalnych” pisałem już kilka razy. Przy pierwszej części popierałem pomysł oraz zachwalałem wykonanie – z napięciem i jednoczesnym przymrużeniem oka. Przy kontynuacji cieszyłem się z szerszej i jeszcze bardziej gwiazdorskiej obsady oraz podkreślałem utrzymanie pewnego poziomu realizacji. Przy trzeciej części tak naprawdę nie ma już o czym mówić, ani pisać. Wszyscy dobrze wiedzą czego można się spodziewać po tym filmie i na jakiej zasadzie działa. Można jedynie go podsumować słowami: „podoba się mniej”, „podoba się bardziej”, „podoba się tam samo”, „nie podoba się w ogóle”.
Kilka bardzo prostych aspektów sprawia, że moja opinia na temat trzeciej części „Niezniszczalnych” waha się gdzieś między pierwszą, a ostatnią z wyżej zaproponowanych. O ile bowiem obsada tego filmu jest jeszcze mocniej zachęcająca i robiąca naprawdę potężne wrażenie, o tyle film skonstruowany jest w taki sposób, że nie wykorzystuje jej potencjału (a może już po prostu nie da się go wykorzystać biorąc pod uwagę, że film nie trwa 10 godzin i każda gwiazda nie może tak samo błyszczeć?). Jet Li jest zupełnie niewidoczny (wuęcej go na plakacie niż w samym filmie), Arnold Schwarzeneger z Harrisonem Fordem są na doczepkę, a Antonio Banderas w swojej roli trochę jednak do tego filmu nie pasuje. Ponadto z trzeciej części uleciały gdzieś resztki napięcia i humoru. Jest nadal sporo „rozpierduchy” ale ani ona grzeje, ani ziębi.
W całym tym zamieszaniu nie można się jednak pozbyć wrażenia, że o ile widz nie bawi się na filmie zbyt dobrze, o tyle robią to jego uczestnicy. Ja rozumiem, że jest to jedno z założeń tego pomysłu od początku; by pozbierać gwiazdy, powspominać i pośmiać się trochę na ekranie. Jednak powoli zaczyna wyglądać to tak, że Ci wszyscy twardziele bawią się sami ze sobą, pozostawiając widza gdzieś na uboczu, w dodatku z obawą na temat tego co przyniesie część czwarta.
Rafał Kaplita