Ten film narobił trochę szumu i podgrzał atmosferę. Oczywiście, jeszcze zanim wszedł na nasze ekrany. Głównym tematem przewodnim, który wzbudzał największe emocje, było to, czy najnowszy film Larsa von Triera zobaczymy w wersji ocenzurowanej, czy też nie. Jakby to miało naprawdę jakieś znaczenie. W rzeczywistości nie chodzi tu o cenzurę (ale słowo-klucz jak najbardziej chwytliwe, jeśli chodzi o promocję, więc często się pojawia), lecz o wersję reżyserską, która trwa pięć i pół godziny i z racji swojej długości widzowie mogliby jej nie udźwignąć. Chodzi więc o nic innego, jak mechanizmy rynkowe. Stąd chociażby podział na dwie części trwające po dwie godziny. Zresztą w sumie cztery godziny o nimfomanii to i tak zdecydowanie za dużo, jak na oczy i umysł normalnego widza. Ale do rzeczy.
Pierwsza część „Nimfomanki” to film przemyślany, precyzyjnie skonstruowany, skalkulowany, do bólu wyrafinowany i miejscami zamierzenie… śmieszny. Von Trier historię kobiety o imieniu Joe, która – nazwijmy to – ma problem z seksem, podzielił na rozdziały (tu jest ich cztery). To dzięki nim bohaterka porządkuje opowieść o swoich seksualnych doświadczeniach i podbojach (w tej części oglądamy jej młodość), a dzieli się nią z przypadkowym, starszym mężczyzną. Sytuacja ta nieco przypomina sesję u psychologa (ona leży w łóżku u niego w domu i dochodzi do siebie po pobiciu?), on siedzi obok, zadaje pytania i próbuje tłumaczyć i jednocześnie nadać sens temu wszystkiemu, o czym ona mówi. Używa do tego metodologii wędkarskiej, ciągu Fibonacciego, a kończy na muzyce klasycznej (na Bachu). Nie osądza jej (sama siebie potępia), próbuje zrozumieć. Dlatego reżyser przedstawia tę opowieść w tak rozwlekły sposób, jakby delektował się każdą pokazywaną sceną. To z kolei w trakcie seansu wywołuje znużenie i – u tych nastawionych na tzw. momenty – zniecierpliwienie.
No, właśnie. Momenty… Czyli sceny w „Nimfomance” ociekające seksem, na które pewnie tak większość idących na ten film czeka, bo w końcu ciekawość przyciąga do tego filmu. To będzie moje bardzo subiektywne spostrzeżenie i być może wypatrzone już przez ilość przepuszczonych przez siebie filmów: w części pierwszej nie ma ich wiele i wcale „poziomem”, czy też „jakością” zupełnie nie odbiegają od scen, które w ostatnim czasie mogliśmy oglądać w innych filmach. Powiedziałbym, że były przed „Nimfomanką” mocniejsze i dużo głupsze. Co też stanowi „na plus” tej części, czego już pewnie nie będzie można powiedzieć po obejrzeniu drugiej, której zapowiedź pojawia się w trakcie napisów końcowych. Dzięki temu (że tych scen nie ma tak wiele i są jakie są) film zdecydowanie zyskuje, ponieważ stara się jednak być czymś więcej niż tylko zbiorem seksualnych wyczynów
i pozycji. Co nie znaczy, że w pełni mu się to udaje.
Pewnie to było założenie von Triera, ale „Nimfomanka” to kolejny przykład kina bezemocjonalnego i bardzo chłodnego, które niektórych może zniesmaczyć, innych oburzyć, niektórych rozśmieszyć, o czym wcześniej wspomniałem, a jeszcze innych pozostawić całkowicie obojętnymi. Owszem, próbuje się tu – ale tylko przez chwilę – ożenić seks z miłością („Tajemniczym składnikiem seksu jest… miłość” – słyszymy dwukrotnie), jednak głębsze uczucia pojawiające się tutaj w śladowych ilościach, od razu przegrywają z zaspokajaniem potrzeb głównej bohaterki. Dlatego temperatura tego filmu jest porównywalna z temperaturą, jaka panuje w lodówce. Tyle że prawdziwych i świeżych przysmaków w tej filmowej lodówce nie znajdziemy.
Refleksja, jaka wyłania się po tej części pierwszej i na koniec tekstu, jest taka, że von Trier w zupełności mógłby poprzestać na tym, co pokazał. Tym bardziej, że na koniec padają słowa, które idealnie podsumowują zarówno tę historię, jak i moje prywatne odczucia, które zamykają się w jednym zdaniu: Ten film jest niepotrzebny, ponieważ niczego wartościowego nie wnosi do naszego życia, a wręcz więcej zdziała złego niż dobrego. Natomiast druga część z pewnością dobitnie to tylko potwierdzi.