Pomysł wyjściowy na ten film był dobry, a nawet bardzo dobry. Bo oto mamy wizję Ameryki w niedalekiej przyszłości (jest rok 2022). Po ciężkich czasach, które prawie że doprowadziły do upadku supermocarstwa (kryzys, wzrastające bezrobocie, upadająca gospodarka, niespotykany wzrost przestępczości itd.), nagle nastąpiły czasy dobrobytu i ogólnego, jak to się mówi tak modnie, prosperity. Bezrobocie spadło do 1%, a przestępczości prawie że nie ma. Wszystko za sprawą nowego ustroju politycznego i jego twórców, którzy nazywani są dumnie Nowymi Ojcami Założycielami. To oni wymyślili coś takiego, jak Oczyszczenie. Polega to na tym, że w jedną noc w roku, dokładnie przez dwanaście godzin, każdy może dać upust swoim emocjom, frustracjom i całej agresji oraz nienawiści, która zebrała się w nim w ciągu 364 dni. W tę noc ogólnonarodowego Oczyszczenia, do której przygotowuje się każdy, a która to jest celebrowana niczym największe święto państwowe, można naprawdę WSZYSTKO. Przede wszystkim można odebrać komuś życie i nikt nikomu nic za to nie zrobi, bo w tym czasie służby ratownicze wstrzymują swoje działania. Natomiast po dwunastu godzinach przemoc ustanie wraz z donośnym dźwiękiem syreny oznajmiającej zakończenie Oczyszczania, miasta zostaną uprzątnięte ze zwłok jak śmieci z rynku po nocy sylwestrowej, i ludziom nadal będzie żyło się wspaniale.
Prawda, że jest to intrygujące i stwarza niezłe pole do twórczego popisu? Niestety właśnie tego twórczego popisu tu zabrakło. Historia przykładnej, nowobogackiej rodziny Sandinów (pana Sandina gra Ethan Hawke), do domu której wdziera się grupa młodych, zamaskowanych ludzi żądnych krwi, szybko zamienia się w krwawą jatkę, i równie szybko się kończy. Brakuje tutaj jakiegoś pogłębienia problemu, jakiejś szczerej, niepowierzchownej refleksji na temat zaproponowanej w filmie wizji ustroju – takiego państwowego i prawnego przyzwolenia na odbieranie życia drugiemu człowiekowi (tutaj: eliminacja przede wszystkim najsłabszych i nic nie wnoszących do życia jednostek) w imię dobrobytu i sprawnego funkcjonowania społeczeństwa. Owszem, w stopniu minimalnym gdzieś próbuje się to przemycić, tak między wierszami, w postawach poszczególnych bohaterów, ale zdecydowanie jest to niewystarczające. Nie ma tu mowy o jakichś zasadach moralnych, religii, etyce. Dlatego od bohaterów i świata, w którym żyją bije pustka i sztuczność, a ich znikome dylematy nikną w tym rozlewie krwi.
Jest to więc arkadyjska wizja Ameryki - taka wariacja pt. „Co by było, gdyby…”, ale służąca głównie straszeniu (pierwsza połowa seansu naprawdę wzbudza niepokój, wywołując porażającą ciszę w sali kinowej) i epatowaniu przemocą, a nie wprowadzeniu do poważnej dyskusji. Stąd „Noc oczyszczenia” jest filmem jednorazowym, który jeśli już zostanie przez kogoś obejrzany
i zapamiętany, to właśnie ze względu na swój – podkreślę – zmarnowany temat.