Nie przypominam sobie, kiedy ostatni raz w kinie czułem takie przechodzące po całym ciele ciarki i odpływającą z twarzy krew, jak właśnie na „Obecności”. Może gdybym „Egzorcyzmy Emilly Rose” (2005), a szczególnie pierwszą część „Paranormal Activity” (2007) obejrzał na białym ekranie, a nie na DVD, to właśnie pewnie te filmy byłyby tym czasowym odnośnikiem wielkiego strachu w kinie. Co nie znaczy, że na srebrnym ekranie nie wywołały zamierzonego przez twórców efektu. Wywołały. Do tego stopnia, że często budzę się po trzeciej w nocy (to godzina wszelkiego rodzaju demonów) i spoglądam na zegarek, lub śni mi się, że jakaś siła unosi mnie nad łóżkiem, a ja nie mogę nic z tym zrobić. To uczucie, ten sen, kończy się krzykiem. Po „Obecności” jest podobnie.
Przywołałem tylko dwa tytuły filmów poruszających kwestie demonologiczne, ale jest ich całkiem sporo. A wśród nich prym wiodą oczywiście dwa nieśmiertelne i za każdy razem przerażające klasyki: „Egzorcysta” z 1973 (ten w szczególności) oraz „Dziecko Rosemary” (1968). Na tle takich poprzedników „Obecność” nie wyróżnia się niczym nowym. Wręcz operuje dokładnie takimi samymi chwytami, często nawet podobnymi scenami. Jednak trzeba oddać twórcom, że porządnie odrobili lekcje i wyciągnęli naukę od poprzedników – czyli co robić, a czego nie robić, by efekt końcowy był dla widza satysfakcjonujący. Umiejętnie więc stopniują napięcie (ale nie przedłużają na siłę), nie przesadzają z efekciarstwem, nie pokazując przy tym zbyt wiele, a poszczególne sceny straszą z jednakową siłą. W „Obecności” skrzypiące i samozamykające się – czy to powoli, czy to z trzaskiem – drzwi, trzeszczące podłogi oraz sceny, w których demon wyciąga dziewczynkę za nogę z łóżka, nabierają tu świeżości. Natomiast sama otoczka autentyczności (historia przedstawiona w filmie rozegrała się naprawdę w roku 1971) dodatkowo wzmaga niepokój.
To nic, że takich historii o nawiedzonym domu było wiele. To nic, że bez większego problemu jesteśmy w stanie przewidzieć, co zaraz się stanie. Ważne jest to, że film ten umiejętnie straszy, w dodatku bez zbędnego rozlewu krwi. A tym samym jest wyrazistą wakacyjną propozycją (jakkolwiek to brzmi w tym przypadku) na tle innych, w zdecydowanej większości nieciekawych, niezachęcających i ostatecznie marnych produkcji. Już dla samego tego warto zaryzykować ewentualny zawał serca. Bo o zatorze nie może być mowy.