Tym razem DKF „KLAPS” połączył się z Nowymi Horyzontami, które po raz trzeci – w ramach tournée – dotarły do Wojewódzkiego Domu Kultury. Jako owoc tego przelotnego filmowego romansu pokazaliśmy zwycięzcę 12. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego T-Mobile Nowe Horyzonty, który we Wrocławiu otrzymał Grand Prix.
Po seansie nasuwają się od razu dwa pytania. Pierwsze: Jak ten film ma się do Nowych Horyzontów? – festiwalu filmów – często – eksperymentalnych, dziwacznych, przekraczających granice, nawet dobrego smaku, po obejrzeniu których widz musi długo zastanawiać się, o co w nich chodzi. I drugie pytanie, powiązane z pierwszym: Dlaczego akurat ten film wygrał? Bo „Od czwartku do niedzieli” nijak ma się do Nowych Horyzontów. Nie można uznać go za eksperyment, nie można powiedzieć, że jest dziwaczny czy „chory”. Nie przekracza nawet żadnych granic. Za to jest subtelny, wyciszony, statyczny i całkowicie nieefektowny. Bardziej przypomina zwykłą relację ze spontanicznego, rodzinnego wypadu na weekend (pakujemy bagaże, wsiadamy w samochód i jedziemy przed siebie, gdzieś w nieznane, byle jak najdalej od domu), niż zamierzone twórcze działanie ze strony reżyserki. A jednak jest w tym filmie coś, co po jego obejrzeniu każe zastanowić się, dlaczego ten rodzinny obrazek (mama, tata, chłopiec i dziewczynka – czyli „modelowa” rodzina), który oglądamy, wygląda właśnie tak, a nie inaczej. Dlaczego brakuje mu kolorów? Dlaczego pojawiają się na nim niedociągnięcia i odpryski? Kluczem okazuje się być tu dziewczynka i – głównie - jej perspektywa, która posłużyła do naświetlenia rodzinnych konfliktów, problemów i wewnętrznego pęknięcia. Bo dziecko, które z założenia niby nic nie widzi i nic nie rozumie, co dzieje się dokoła, szczególnie we własnej rodzinie, widzi i rozumie najwięcej i odczuwa najbardziej. Nawet jeśli nie ma kłótni, krzyków i przemocy – jak w przypadku tej historii.
Pozorne więc „nic nie dzianie się” jest – w przypadku tego filmu – dzianiem się „między ujęciami”, które odgrywają tutaj znaczącą rolę. Natomiast widz ma szansę zamienić się w psychologa, analizującego każdą scenę, każde wypowiedziane słowo i każdy wykonany gest (szczególnie dziewczynki), by zrozumieć co w tej rodzinie jest nie tak. Ale ostatecznie czy to wszystko – choć ciekawe – było faktycznie wystarczającym argumentem, żeby od razu przyznać „Od czwartku do niedzieli” główną nagrodę w konkursie filmowych „eksperymentów” i „dziwaczności”?
Rozpad rodziny widziany oczami dziecka – to o filmie mówią broszury, reklama, w końcu sama artystka, która swoje własne przeżycia lokuje w reżyserskim debiucie. Ale wobec tego wszystkiego pozostaje jeszcze ogląd widza, który oderwany od reklamowych haseł obserwuje coś zupełnie innego. Nic wyraźnego nie zostaje mu zarysowane, nic konkretnego przedstawione. Owszem, całość wydaje się być czytelna, nawet bardzo. W oko rzucają się nawet specyficzne ujęcia (żabia, tj. dziecięca perspektywa i punkt widzenia), których na ogół zwykły zjadacz kina nie zauważa. Po wszystkim pozostaje jednak pytanie: na co to komu? Film ogląda się nad wyraz ciężko. I nie dlatego że nie sposób bądź trudno go zrozumieć, wręcz przeciwnie. Jego treść jest odsłonięta już na samym początku, a prowadzenie historii proste. Wszystko jednak trwa i pozostaje bez wyrazu, piekielnie nudne i nużące. Zwykła wycieczka chciałoby się powiedzieć, jednak taka, z której wycięto wszystkie elementy emocji i atrakcje. Pozostał kurz i błoto na kołach, błędy w nawigacji i niesmak, że wszystko przebiegło nie pomyśli. Tak widza, jak filmowych bohaterów.
„Od czwartku do niedzieli” w jakimś stopniu wyłamuje się spod tego, do czego przyzwyczaiły Nowe Horyzonty. Nie ma w nim nowatorstwa ani abstrakcji. Jest namacalny człowiek i prosta historia. Ale historia, której filtrem stała się mała dziewczynka, która tym konkretnym razem widziała, jak się zdaje, za mało i nie patrzyła wtedy kiedy trzeba, bo to, co jej oczami ujrzał widz okazało się mniej ciekawe niż siedemsetny odcinek peruwiańskiej telenoweli. A przynajmniej tak niestety to wyglądało.