Jak widać, musiała upłynąć ponad dekada od zamachów terrorystycznych z 11 września, żeby Hollywood mogło zrobić prawdziwie efektowny film o tym, jak to wróg atakuje Amerykę. I chociaż po 11 września były już produkcje poruszające podobną lub taką samą tematykę, to nie z takim rozmachem i z takimi emocjami, jakie możemy oglądać w najnowszym filmie twórcy „Dnia próby” (2001), „Króla Artura” (2004) czy „Strzelca” (2007). Tym bardziej, że celem staje się tutaj Biały Dom – rezydencja prezydenta Stanów Zjednoczonych, serce Ameryki i jednocześnie najbardziej strzeżony budynek w tym kraju.
„Olimp w ogniu” zbiera różne recenzje. Często są skrajne: jedni uważają, że jest to „typowa” bezmyślna hollywoodzka tandeta (tzw. hollywoodzka papka) pełna wybuchów, strzelania i efektów specjalnych; drudzy uważają, że jest to naprawdę sprawnie zrealizowane hollywoodzkie kino, które dostarcza sporej dawki wrażeń. Osobiście opowiadam się za tą drugą opinią – z kilku powodów. Oto one:
Po pierwsze: w okresie, jaki nastał dla kina, czyli marnego repertuaru, kiedy, tak szczerze mówiąc, „nie ma/nie było na co iść”, ten tytuł zwraca uwagę swoją tematyką. Bo jak często zdarza nam się oglądać bezpośredni atak na siedzibę prezydenta USA? To już samo w sobie jest ciekawe a w połączeniu z wyobraźnią filmowych twórców daje obietnicę przyjemnie spędzonego czasu w kinowym fotelu.
Po drugie: rozmach - w trakcie tego dwugodzinnego filmu nie sposób ani na chwilę oderwać wzroku od ekranu. Już nie chodzi tylko o te wspomniane efekty specjalne, których tu co niemiara (atak na Biały Dom robi spore wrażenie; to istna „sieczka”), ale chodzi głównie o samo „dzianie się” – a w „Olimpie w ogniu” dzieje się sporo – od samego początku, do samego końca, dlatego w ogóle nie odczuwa się upływającego czasu. Tym samym emocje sięgają zenitu, a wyciszenie i rozluźnienie wszystkich mięśni przychodzi dopiero po wyjściu kinowej sali. I jeśli chodzi o niżej podpisanego, to jest to wyróżnik i priorytet dobrego, rozrywkowego filmu.
Po trzecie: obsada; a w zasadzie chodzi tu o jedno nazwisko: Gerard Butler, który sprawdza się zarówno w repertuarze thrillerowo-sensacyjno-dramatycznym (np. „300”, „Gamer”, „Prawo zemsty”), jak i repertuarze komediowo-romantyczno-przygodowo-familijnym (np. „P.S. Kocham Cię”, „Dorwać byłą”, „Wyspa Nim”). Idealnie nadaje się do takiego kina jak „Olimp w ogniu”, ponieważ łączy w sobie cechy przeciętnego faceta z cechami faceta-zabójcy, który bez mrugnięcia okiem, w imię wymierzania kary za złe czyny, potrafi poderżnąć komu trzeba gardło lub wbić przeciwnikowi nóż w głowę. I patrząc na niego, nie śmiemy nawet w to wątpić. Jednocześnie w sytuacjach kryzysowych grany przez niego bohater lubi sobie zażartować, rozładowując przy tym spiętrzone emocje. To właśnie Butler przede wszystkim sprawia, że „Olimp w ogniu” ogląda się z takim zaangażowaniem i taką przyjemnością. I tutaj nasuwa mi się spostrzeżenie, które pewnie poczynili już inni: bohater grany przez Butlera, i sytuacja w jakiej się znalazł, bardzo przypomina Johna McClane’a ze „Szklanej pułapki”. Ma to, oczywiście, swoje plusy i minusy, jako że mamy do czynienia z naśladownictwem i wtórnością, ale w tym przypadku takie podobieństwo jest zdecydowanie „na plus”.
Na ekranie wspomagają Butlera jeszcze m.in. tacy aktorzy jak Aaron Eckhart, Angela Bassett czy Morgan Freeman, który, jak zawsze, swoim stoickim spokojem i niebywałą aurą, jaką wokół siebie wytwarza, wprowadza przyjemny akcent do tej historii.
I po czwarte: może i jest to tylko kino rozrywkowe, ale myślę, że możemy zazdrościć Amerykanom i jednocześnie uczyć się od nich – na pewno jednego – patriotyzmu. Nawet w takiej „nawalance”, jaką jest ostatecznie „Olimp w ogniu”, widać niesamowite przywiązanie i wielka miłość do kraju i symboli narodowych, a także poświęcenie i działanie w imię wspólnego dobra. I nie jest to filmowa fikcja, czego dowodem są niedawne wydarzenia w Bostonie. Mam tu na myśli chociażby sytuację ujęcia przez władze bostońskich zamachowców, za co zgromadzona społeczność nagrodziła stróżów prawa gromkimi brawami.
Pomiędzy tymi wszystkimi superlatywami mam jedno „ale”: wątpliwość budzi tutaj zabezpieczenie Białego Domu, jakie zostało pokazane w filmie (oczywiście należy wziąć poprawkę na to, że jest to film fabularny a nie dokument zdradzający sekrety zabezpieczenia prezydenckiej twierdzy), a także czas reakcji służb specjalnych, które przybywają z odsieczą. Wygląda to tak, jakby po raz kolejny supermocarstwo było zaskoczone atakiem terrorystycznym. Ale chyba nie ma się czemu dziwić i nie ma się czego czepiać, skoro nas zaskakuje zima w środku zimy.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.