W ramach Dyskusyjnego Klubu Filmowego „KLAPS” w Wojewódzkim Domu Kultury pokazujemy różne filmy. Jakoś tak się ostatnio złożyło (przypadkiem, chociaż podobno nie ma przypadków), że wszystkie filmy października to debiuty. I to debiuty bardzo różne – zewsząd (z Danii, z Bułgarii, z Ameryki i oczywiście z Polski), a przede wszystkim to filmy bardzo ciekawe, bardzo dojrzałe i bardzo dyskusyjne. Jednym z nich są właśnie „Opowieści, które żyją tylko w pamięci” (zrealizowane wspólnymi siłami przez kinematografię Brazylii, Argentyny i Francji). Co ciekawe, jest to filmowa inicjacja młodej – trzydziestokilkuletniej – reżyserki, Julii Murat, która stanęła na wysokości zadania. Nie tylko sprawnie i z wyczuciem opowiedziała historię starych ludzi, żyjących w malutkiej wiosce, którzy „zapomnieli o umieraniu”, ale również przemyciła do swojego dzieła to, co przemycają (pewnie nieświadomie) reżyserki – tzw. kobiecy pierwiastek, czyli kobiecie widzenie świata i kobiecy sposób podejścia do świata.
Dlatego „Opowieści…” są filmem subtelnym, pełnym spokoju, wyciszenia, nastrojowości, uroku i wzruszeń, ale jedocześnie…pozbawionym jakiegokolwiek cienia sentymentalizmu. Stąd ta filmowa dojrzałość. Wszystko ma tu swoje miejsce i swój czas. I nawet jeśli wydaje się nieco nudnawe, bo powtarzalne (np. rytualne zachowania i czynności bohaterów, jak parzenie kawy, układanie i wyjmowanie pieczywa itd.), zbyt wolne i niepotrzebnie rozciągnięte, to dopiero po obejrzeniu całego filmu taki sposób opowiedzenia tej historii nabiera sensu, gdyż łączy się w spójną całość, i dopiero wtedy w pełni można ją docenić. Ale nie da się jej w pełni zrozumieć. (Zresztą, jak powiedzieli niektórzy Klubowicze-dyskutanci, to nie jest film na rozumienie, tylko czucie). Bo „Opowieści…” są jak kobieca psychika: nieodgadnione, niejednoznaczne, wymykające się jedynej i słusznej interpretacji. Dzieje się tak, ponieważ wiele w tym filmie różnych symboli i niedopowiedzeń. Wiele urwanych myśli i wiele niewypełnionych luk (dlaczego ten cmentarz został w końcu zamknięty? co to w ogóle znaczy, że „to Bóg kazał go zamknąć”? dlaczego ci ludzie nie umierali? jakie w sobie kryją tajemnice? dlaczego w tym miejscu, w tej wiosce, akurat tak ważna jest ciągłość? dlaczego w wiosce ani jeden zegar nie działa? dlaczego….itp., itd.). Ale to z kolei pracuje na ostateczną wymowę tego pięknego filmu spod znaku realizmu magicznego, w którym nie brakuje tajemniczości. A tę na dodatek podkreśla widmowość miejsca i bohaterów w nim żyjących - gdzieś z dala od „prawdziwego” i „realnego” świata, skąd przybywa (?) młodziutka Rita ze swoim aparatem…
Jeden ze stałych Klubowiczów-dyskutantów powtarzał wielokrotnie, że „Opowieści…” są bajką dla dorosłych. Ktoś inny szybko prostował i mówił, że to nie bajka, lecz baśń. A kolega Kaplita uparcie stoi przy swoim zdaniu, że to film, pomijając wszystko inne, o fotografii. Jak widać propozycji odczytania filmu Murat jest wiele. Dla mnie, chociaż usilnie próbuję zrozumieć „Opowieści…” (a nie powinienem w ogóle próbować ich zrozumieć, bo w pełni – jak już pisałem – się ich nie da), to ostatecznie przyjemne, filmowe marzenie senne, do którego, jak do najpiękniejszego snu, będę chciał co jakiś czas powracać, gdy chwilowo przeje mi się to, co oglądam na co dzień. Tylko wtedy przymknę nieco powieki, by lepiej go poczuć niż zobaczyć. Bo jak napisał nasz wieszcz narodowy: „Czucie i wiara silniej mówi do mnie/Niż mędrca szkiełko i oko”. A takie podejście chyba najlepiej sprawdza się w przypadku tego konkretnego dzieła.
Pamiętam jak pierwszy raz w życiu zobaczyłem „Wyatta Earpa” z Costnerem. Wydawał mi się za długi, zbyt mozolny i choć przysypiałem na nim, to jego zakończenie sprawiło ostatecznie, że spodobał mi się, zachwycił wręcz. Również „Opowieści, które żyją tylko w pamięci” należą do tego typu filmów, które przez większość czasu swojego trwania nakręcają sprężynę, która dopiero w finale porusza cały mechanizm. Film Julii Murat rozkręca się praktycznie aż do samego końca; jest powolny, cichy, z nielicznymi przebłyskami muzyki i ruchu gwałtownego. Jego historia nie zachwyca zbytnio, nie porusza w nawet najbardziej wrażliwym momencie, jednak oddziałuje na ludzką psychikę i, przede wszystkim, wyobraźnię. Bo jest w niej myśl, koncepcja, temat, przesłanie (?)…
Choć można założyć, że fotografia, jaką przemyca do filmu główna bohaterka-fotografka, jest niczym więcej, jak dodatkiem do filmu, stanowiącym o jego unikatowym wyglądzie i charakterze, to można również uznać, że stanowi jeden z tematów tej historii, żeby nie powiedzieć – motyw przewodni. Oto bowiem w filmie rysuje się kontrast dwóch skrajnych, związanych z wiekiem ludzkich postaw – tej związanej ze starością, która przyjmuje życie takim, jaki jest, która celebruje każdą jego kolejną minutę i potrafi dostrzec każdy jego najdrobniejszy element, oraz z młodością, która próbuje zmieniać świat tak, jak zmienia otoczenie, aby ładnie wyglądało w kadrze aparatu.
Wspomniany aparat jest tu niczym pośrednik między młodą podróżniczką a światem, do którego zawitała bohaterka. I wydaje się, że fotografia ma szansę, aby połączyć ze sobą oba „światy”, to tak naprawdę tworzy jedynie sztuczną relację zbudowaną na ciekawości. Dla fotografki bowiem jej zajęcie to nic innego jak zabawa w sztukę. Dziewczyna robiąc interesujące zdjęcia, ustawia odpowiednio aparat, światło, komponuje kadr; gdy robi zdjęcie szafy – wiesza dodatkowe ubrania, kierując obiektyw w stronę stołu – przesuwa talerze. Ponadto jej fotografia jest bardzo wybiórcza. Kiedy wchodzi do pokoju, nie robi zdjęcia całości, koncentruje się na szczególe, jednym z kątów, albo jednym z przedmiotów. Tymczasem fotografia dla mieszkańców nieco mitycznej Jotuomby jest bardziej jak próba uchwycenia rzeczywistości. Piszę próba, bo jest ostatecznie zafałszowana i od rzeczywistości jednak odmienna. W tej drugiej z perspektyw fotografia podobna jest do cyrku, który od czasu do czasu przyjeżdża do miasteczka, żeby zrobić show. Ci ludzie nie mają poczucia, że to sztuka, a na pewno jej nie rozumieją.
Dwa, skrajne poglądy na fotografię są w filmie jakby mimochodem, a jednak potrafią stanowić o jego wartości. Bowiem, czy łatwo jest odpowiedzieć na pytanie o sens fotografii? Czy prosto jest traktować ją jako tylko i wyłącznie sztukę, gdy przecież sami robimy zdjęcia niejako na pamiątkę? Z drugiej strony jeśli miałaby ona chwytać czas, to jak miałaby uchwycić ludzką duszę albo myśl? Niejeden pasjonat tego rodzaju techniki powiedziałby, że wszystko da się zrobić, ale czy aby na pewno? Są przecież opowieści, które żyją tylko w pamięci. Nie na celuloidowych klatkach albo fotograficznych papierach.