Recenzja. "Pan Peabody i Sherman"
„Pan Peabody i Sherman” - recenzja – Jeśli dorosły mężczyzna mówi, że warto obejrzeć tę animację, to znaczy, że warto. Szczególnie, że „Pan Peabody i Sherman” to taka „męska” bajka – jakkolwiek dziwnie to brzmi. I pewnie ominąłbym ją szerokim łukiem, gdyby właśnie nie rekomendacja kolegi, który na drugi dzień po obejrzeniu „Pana Peabody’ego…” cieszył się jak dziecko. Koło takich reakcji nie można więc przejść obojętnie.
Tytułowy Pan Peabody to pies – ale pies nie byle jaki, bo superinteligentny (posiada kilka Nobli, jest geniuszem w wielu dziedzinach, doradcą prezydentów i można by tu jeszcze sporo wymieniać, co to Pan Peabody jeszcze potrafi), dla którego największym wyzwaniem w jego pieskim życiu jest wychowywanie kilkuletniego – adoptowanego na własne życzenie – Shermana. Bo można posiąść wszelką wiedzę, ale wychować dziecko, to sztuka, której wagę mogą pojąć tylko dobrzy rodzice. A niewątpliwe nasz bohater takim stara się być. Troszczy się więc o swojego syna najlepiej jak tylko potrafi i edukuje go w sposób, jakiego można tylko pozazdrościć – poprzez podróże w czasie oraz poznawanie historii na własne oczy (Pan Peabody wynalazł również wehikuł czasu). Ale nie edukacja, lecz relacje, uczucia i kwestia rodzicielstwa jest tutaj najważniejsza, ponieważ Pan Peabody chociaż jest geniuszem, pozostaje zwyczajnym, normalnym rodzicem pragnącym dla swojego dziecka wszystkiego, co tylko najlepsze. Dlatego stawia na jego intelektualny i emocjonalny rozwój. I to wszystko razem wzięte stanowi o sile tej animacji, która jest doprawiona lekkim i niewymuszonym humorem, udzielającym się w trakcie oglądania.
Wspomniałem na wstępie, że to taka „męska” bajka. Nie mam na myśli tutaj jakiegoś rubasznego humoru czy jakiejkolwiek przemocy lub agresji, bo takich elementów „Pan Peabody…” jest na całe szczęście pozbawiony. Chodzi o to, że oglądamy historię psa, który adoptuje chłopca. Bo przecież w animowanym świecie to nic nietypowego: „Skoro dziecko może mieć psa, to pies może mieć dziecko” – słyszmy. Mamy więc do czynienia z relacją ojciec-syn – relacją dobrą, zdrową, lecz, jak to w życiu bywa, nie pozbawioną drobnych zgrzytów. I co ważne, przyglądamy się relacji, która tylko się umacnia i dojrzewa, bo każda ze stron w wyniku zaistniałych wydarzeń uświadamia sobie, jak wiele dla siebie nawzajem znaczy. Dlatego wypowiedzenie przez Pana Peabody’ego tak trudnych/wstydliwych z początku słów, jak „kocham cię”, nie stanowi ostatecznie problemu. Zwieńczeniem tego jest puentująca myśl: „Każdy pies powinien mieć swojego chłopca”. Skoro pies jest najlepszym przyjacielem człowieka, to dlaczego człowiek nie może być najlepszym przyjacielem psa – mówią twórcy. Przecież w bajkach wszystko jest możliwe. Tym bardziej tych niegłupich, które promują szczere rodzicielskie wartości.
Podzielam więc entuzjazm kolegi i gorąco polecam „Pana Peabody’ego...” nie tylko tatusiom i ich synom, ale również mamusiom i ich córkom. A nuż po seansie któreś z nich zapragnie mieć inteligentnego i mówiącego psa…
Dominik Nykiel
Tagi:
Pan Peabody i Sherman
,
recenzja
Data wprowadzenia: 2014-03-20