Po filmowym (i literackim) sukcesie „Gwiazd naszych wina” twórcy kinowi zainteresowali się kolejną powieścią Johna Greena – amerykańskiego pisarza, który również i u nas zdążył już zdobyć rozgłos i sympatię szczególnie młodocianych czytelników. Tym razem kreatorzy kinowych przeżyć na warsztat wzięli jego ostatnią książkę – „Papierowe miasta” (2013).
Z jakim skutkiem? Myślę, że jak najbardziej pozytywnym.
Oto 9 pozytywów, dla których warto obejrzeć „Papierowe miasta”:
1. W powieściach Greena o coś chodzi (głównie o pochwałę życia), coś chcą przekazać. Nie są przy tym głupkowate, wulgarne i niesmaczne. Filmowe „Papierowe miasta” również podążają tą ścieżką. A to dobry kierunek w młodzieżowym kinie.
2. To historia o przyjaźni, pierwszej miłości, podróży (po części to tzw. film drogi), realizowaniu swoich marzeń, poszukiwaniu samego siebie i byciu „jakimś” – w znaczeniu głęboko humanistycznym, a nie materialnym; czyli „być”, a nie „mieć”. A wszystko podlane tajemnicą, którą – samą w sobie – jest osiemnastoletnia bohaterka, Margo Roth Spiegelmen (po przeczytaniu książki i obejrzeniu filmu nie sposób nie zapamiętać pełnego brzmienia tego imienia i nazwiska).
3. „Papierowe miasta” różnią się od „Gwiazd naszych wina”. Pierwsza z adaptacji powieści Greena była wyciskaczem łez (to nie ujma ani zarzut, lecz stwierdzenie faktu), ale bez popadania w tani sentymentalizm. Druga adaptacja jest bardziej stonowana i refleksyjna. Zwraca uwagę na życiowe, indywidualne wybory.
4. Podobnie jak w „Gwiazd naszych wina”, tak i tutaj trudno mówić o szczęśliwym zakończeniu, ale trudno też odmówić mu pozytywnej wymowy - ale to też cecha powieści Greena.
5. Pomimo szybkiej narracji film wolno się „rozkręca”, ciekawi i bawi.
6. Scenarzyści i reżyser wykonali kawał dobrej roboty adaptacyjnej, ponieważ z powieści wycieli tylko to, co najważniejsze dla historii, nie amputując przy tym tego czegoś, co potocznie nazywa się – w tym przypadku - „klimatem” powieści. Filmowcy zrezygnowali chociażby z ciągłych odwołań do poematu Walta Whitmana, który
w książkowej fabule odgrywa bardzo istotną rolę i co chwilę powraca; czy też obrali prostszą drogę interpretacją, jeśli idzie o metaforę „Moby Dicka”, do którego nawiązania również pojawiają na kartach powieści. W tym miejscu dodam tylko, że Green lubi edukować swoich czytelników, dlatego nawiązania do literatury to chleb powszedni jego twórczości. Oczywiście podejście pisarza jest „na plus”.
7. W powieści bohaterowie, jak dla mnie, wydają mi się być – nomen omen – jacyś tacy papierowi. [Co nie znaczy, że książka niewarta jest przeczytania (!)] W filmie twórcom udało się tchnąć w nich więcej życia, czyniąc ich bardziej realnymi, a tym samym bardziej przystępnymi dla widza. Dlatego bardzo szybko dają się polubić.
8. Czy słyszeliście kiedyś o tytułowych papierowych miastach? No, właśnie. Dzięki temu filmowi (i oczywiście książce) możecie się dowiedzieć, czym one są dosłownie (bo istnieją) i czego są tutaj metaforą.
9. „Papierowe miasta” to film kolorowy, przyjemny i na poziomie, z którego biją tylko pozytywne wibracje. Dobrze się go ogląda i słucha (wpadająca w ucho ścieżka muzyczna).
To tylko najważniejsze argumenty, które mają przekonać, że wybranie się w tak upalne dni do kina na „Papierowe miasta” nie zakończy się tylko satysfakcją z bycia dwie godziny w klimatyzowanym pomieszczeniu. Natomiast patrząc na to, ile już film zarobił i jakim zainteresowaniem cieszy się, można spodziewać się, że za rok lub dwa do kina wejdzie kolejna adaptacja książki Greena. Pytanie tylko, za którą powieść teraz wezmą się filmowcy? Bo zostało dwie: „Szukając Alaski” (debiut pisarza z 2005 roku) czy też „19 razy Katherine” (z 2006)? A może będzie to któraś z książek napisanych do spółki z innym pisarzem/pisarzami? Jak zwykle – czas pokaże.
Dominik Nykiel
dominon@interia.pl