„Pięćdziesiąt twarzy Greya”, jeszcze zanim pojawiło się w kinach, było już frekwencyjnym hitem (co pokazała chociażby przedpremierowa sprzedaż biletów) i urosło do rangi – jeśli nie zbiorowego szaleństwa, to na pewno zbiorowej ciekawości. Jak podawał 16 lutego 2015 roku portal party.pl: „Frekwencja zarówno w Polsce, jak i na całym świecie poraża. W dniu otwarcia, czyli premiery, aż 425 tys. Polaków wybrało się do kin, co jest rekordem sprzedaży. Łącznie film "Pięćdziesiąt twarzy Greya" obejrzało w weekend 830 tys. widzów, co przełożyło się na ponad 17 mln złotych dochodu.” Dalej, na tym samym portalu, możemy przeczytać: „Za granicą jest podobnie. Obraz zarobił w trzy dni w USA 81,7 miliona dolarów. Poza Stanami Zjednoczonymi "Pięćdziesiąt twarzy Greya", które pojawiła się już w 58 krajach, zarobiło dodatkowe 158 milionów. Łącznie więc dochody filmu to już 240 milionów dolarów, a więc około 750 milionów złotych.” A to był tylko tzw. weekend otwarcia. Co ciekawe, „Pięćdziesiąty twarzy…” miało w tamtym roku lepsze otwarcie niż „Gwiezdne wojny: Przebudzenie mocy”, które uplasowały się na drugim miejscu (informacja za fakt.pl, z dnia 23.12.2015).
Na tę „greyową” gorączkę miał wpływ nie tylko medialny szum wokół premiery filmu (w Polsce na dzień przed Walentynkami), ale również rozgłos wokół samej powieści E. L. James, na podstawie której powstało owo „dzieło”, a po którą – właśnie chyba przede wszystkim z ciekawości – sięgały głównie kobiety – od nastolatek, po panie w wieku emerytalnym. Co osobiście zaobserwowałem m.in. na szkolnych korytarzach, jak i w autobusach czy pociągach. A skoro tyle osób zechciało obejrzeć film i przeczytać literacki pierwowzór, to znaczy, że jest zapotrzebowanie na TAKIE historie (i to jest dla mnie najdziwniejsze i zastanawiające). Co tylko dodatkowo potwierdza sprzedaż trylogii „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Jak podał 27 lutego 2014 roku portal booklips.pl: „Vintage Records, amerykański wydawca książek E. L. James, ogłosił wczoraj, że w niecałe dwa lata po premierze pierwszego tomu sprzedaż trylogii „Pięćdziesiąt twarzy Greya” osiągnęła magiczny pułap stu milionów egzemplarzy.” W Polsce – jak podaje ten sam portal – powieść E. L. James „może poszczycić się sprzedażą na poziomie europejskim. Wydawnictwo Sonia Draga podało, że ilość zakupionych książek E. L. James osiągnęła w zeszłym roku [2013 – przyp. D.N.] liczbę prawie 750 tysięcy egzemplarzy.” Dzisiaj te liczby są jeszcze większe…
Jak widać, zarówno powieść, jak i sam film stały się globalnym fenomenem, a co za tym idzie, stały się częścią popkultury. A kino przecież samo w sobie jest lub bywa popkulturowe i kocha mielić popkulturę. Dlatego naturalną koleją rzeczy – i do przewidzenia - było to, że powstanie parodia „Pięćdziesięciu twarzy Greya”. Nie dziwi też to, że przy tej produkcji pojawiło się nazwisko Wayans, które nosi trzech braci (i jedna siostra) – znanych m.in. z trylogii „Straszny film”, będącej parodią głównie „Krzyku” Wesa Cravena. Tyle tylko, że tutaj mamy jednego Wayansa - Marlona, który jest współscenarzystą „Pięćdziesięciu twarzy Blacka” i odgrywa z pasją główną rolę. I co z tego wynikło? Jak dla mnie niewiele. Niewiele też można i chce się powiedzieć o tej parodii, ponieważ przynosi ona ze sobą więcej rozczarowania i zażenowania, niż śmiechu. Bo ten występuje tutaj w śladowej ilości.
Wynika to chociażby z tego, że „Pięćdziesiąt twarzy Blacka” nie należy do oryginalnych i twórczych parodii, jak to było niegdyś dla przykładu w przypadku cyklu „Nagiej broni” (parodii filmów policyjnych), czy jeszcze starszych: „Czy leci z nami pilot?” (parodii produkcji katastroficznych) i „Kosmicznych jaj” (parodii sagi „Gwiezdnych wojen”) – filmów, które do dzisiaj ogląda się z wielką przyjemnością, i co najważniejsze – które śmieszą (!) Zresztą w latach 80. i 90. XX wieku filmowe parodie powstawały często, a ich niekwestionowanym mistrzem do dzisiaj pozostaje Mel Brooks. W porównaniu więc chociażby tylko z tymi wymienionymi wcześniej tytułami, „Pięćdziesiąt twarzy Blacka” jest niczym więcej, jak wiernym odwzorowaniem scen kinowego pierwowzoru. Oczywiście z uwzględnieniem przejaskrawia (sparodiowania) najważniejszych scen, w które wpleciono co jakiś czas nawiązania do innych filmów (np. „Whiplash”, „Magic Mike”, „Absolwent”, „Jerry Maquire”). Nie trudno więc domyślić się, że scenariusz tego filmu powstawał bez większego wysiłku, na tzw. „kolanie”, z włączonym oryginałem w tle. Czyli po najmniejszej linii oporu, na zasadzie: „Jakby tu sparodiować tę scenę?”. Parodia zaś ogranicza się do seksualnych i wulgarnych szarży – czy to w słowie, czy to w czynie.
To z kolei sprawiło, że na początku „Pięćdziesiąt twarzy Blacka” oglądałem (i chyba nie tylko ja, wnioskując po ciszy w kinowej sali) z jakąś dziwną konsternacją i odrętwieniem. Bez jakiejkolwiek reakcji. A już na pewno nie takiej, której towarzyszy śmiech. Pewnie wynikało to z tego, że musiałem złapać „falę” (i znowu: chyba nie tylko ja) mocno obleśnego poczucia humoru, którym od samego początku raczy nas ten film. Kiedy już wskoczyłem w te wąskie tory, dostosowując swój poziom do poziomu filmu, to jakoś poszło i nawet pojawił się u mnie śmiech (i ponownie: nie tylko u mnie). Ale to był śmiech wynikający z obezwładnienia, w rodzaju: To jest tak głupie i żenujące, że aż bywa śmieszne. Nie szło już dłużej stawiać oporu.
W każdym razie ostatecznie „Pięćdziesiąt twarzy Blacka” jest o tym, że jeden ma większego, a drugi mniejszego. O niczym więcej. Natomiast ostrze krytyki zostało wymierzone tutaj przede wszystkim w Czarnych (co w kontekście ich oscarowego oburzenia i protestów jest szczerze zabawne), a już nade wszystko wprost dostaje się literackiej trylogii, jak i samej jej autorce: „Pięćdziesiąt twarzy cholernej szmiry! Kto to napisał? Szóstoklasista?” – takie słowa padają z ekranu z ust Wyansa. I wyraźnie twórcy pokazują, że większym masochizmem jest samo czytanie powieści (jedna z zabawniejszych scen), niż jakieś tam klapsy czy podwieszania.
Oglądanie tej parodii było dla mnie swego rodzaju masochizmem. A na pewno poświęceniem w imię niniejszego tekstu. Dlatego jeśli ktoś lubi humor o intensywnym zabarwieniu seksualnym, to proszę bardzo. Osobiście nie polecam. Bo nie trzeba oglądać parodii „Pięćdziesięciu twarzy Greya”, by uświadomić sobie z jaką wydmuszką mamy do czynienia. A że komuś się ona podoba, to już jego sprawa.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.