Zaledwie kilka miesięcy temu z gulą w gardle i ciężką głową przyswajaliśmy „Drogówkę”, a już przychodzi nam zderzyć się z kolejnym filmem Wojciecha Smarzowskiego – „Pod Mocnym Aniołem” na podstawie prozy Jerzego Pilcha. I chociaż reżyser ten, jak mało który w polskim kinie, potrafi zszargać widzowi nerwy, a przy okazji tak wiernie odmalować brutalną polską rzeczywistość, jest też jednym z nielicznych reżyserów, na którego filmy czeka się z masochistycznym zniecierpliwieniem.
Nie inaczej było i tym razem. Seans „Pod Mocnym Aniołem” przygniata swoim tematyczno-realizatorskim ciężarem, potrząsa umysłem i jednocześnie poniewiera emocjonalnie jak alkohol w za dużych ilościach. Bo Smarzowski, zresztą jak zwykle, nie oszczędza widza, ale też nie oszukuje go i nie łudzi się, że może być lepiej, gdyż chyba tak mocno stąpa po ziemi, że wie jak wygląda prawdziwe życie i nie bawi się w jego koloryzowanie. Dlatego epatuje dosadnymi, bardzo naturalistycznymi, wręcz „brudnymi” obrazami – tu - alkoholizmu i tego całego syfu z nim związanego. Dodatkowo uczucie przytłoczenia potęguje nielinearność narracji (ciągłe retrospekcje), powtarzalność niektórych scen i sytuacji oraz miejscami szybkie cięcia i rwany montaż – w myśl: jak pijanemu „urywa się film”.
Właściwie to ta opowieść o Jerzym, pisarzu-alkoholiku, którego gra bardzo przekonująco – wszechobecny ostatnio, ale też za każdym razem inny - Robert Więckiewicz (zresztą wielki poklask należy się tutaj wszystkim aktorom), składa się z pojedynczych scen, które w całości tworzą zapis choroby alkoholowej – nie tylko głównego bohatera, ale też pozostałych jego towarzyszy niedoli (zarówno mężczyzn, jak i kobiet). Bo wobec alkoholu jak wobec śmierci – wszyscy jesteśmy równi. Mamy tu więc do czynienia z takim pijackim „danse macabre”, gdyż za wódką podążają w filmie zarówno pisarz, znany niegdyś reżyser, kierowca TIR-a, jak również były (?) ksiądz… By nadać tej historii jakiś pozorny porządek, by stworzyć jakiś szkielet fabuły bohaterowie piszą i czytają w grupie swoje „Dzienniki uczuć” (jeśli dobrze zapamiętałem nazwę), czyli zapiski o tym, jak to się stało, że zaczęli pić i znaleźli się tu, gdzie się znaleźli. A z tych zapisków wyłania się złamane życie, jakiego nikt nie chciałby doświadczyć.
Owo wspomniane przeze mnie nagromadzenie dosadnych scen z życia alkoholików sprawia, że, niestety, najnowszy film Smarzowskiego nie tylko przytłacza, ale też w pewnym momencie staje się monotonny i nużący. I nie jest to wina sprawnego reżysera i jego świetnych aktorów, lecz samego tematu. Bo ile można opowiadać o alkoholizmie? A poza tym, czy można w tej kwestii powiedzieć coś nowego? Raczej nie. Alkoholizm jaki jest, każdy widzi. I niejeden twórca pokazywał go na ekranie. By tylko wspomnieć Janusza Morgensterna i jego „Żółty szalik” z 2000 roku, z równie koncertową grą Janusza Gajosa. Swoją drogą scenariusz do filmu napisał Jerzy Pilch, dzieląc się w ten sposób swoimi doświadczeniami z tą – jak to ktoś, kiedyś powiedział – chorobą duszy, a nie ciała.
W każdym razie po seansie „Pod Mocnym Aniołem” niejednemu przez jakiś czas odechce się pić… Chyba że niejeden właśnie zacznie pić zmasakrowany tym, co zobaczył.
PS Wojciech Smarzowski zabiera się teraz za film o Wołyniu…