Pomimo dwukrotnego seansu jakoś trudno jest mi przekonać się do tego filmu. Chociaż bardzo bym chciał, ponieważ kino rosyjskie potrafi dostarczyć wielu emocji (patrz np. „Powrót” w reż. Andrieja Zwiagincewa – film, który graliśmy kiedyś w DKF „KLAPS”) i mocno zakorzenia się w pamięci. Jednak „Portret…”, którym debiutuje niejaka Angelina Nikonova, ani mnie nie wzruszył, ani nie poruszył. Ale – i do tego przyznać się muszę – za to często o nim myślę, a przed oczami mam wiele scen z filmu, które bez problemu mogę uporządkować w jedną chronologiczną całość; w ogóle film Nikonovej jest bardzo klarowny. Jednak w tej wizualnej i narracyjnej klarowności pojawia się, jak dla mnie, logiczne zmętnienie, którego – jako mężczyzna – nie potrafię zrozumieć. Chociaż tłumaczyli (m.in. mi) to już na dekaefowskiej dyskusji inni.
Chodzi tu o zachowanie Mariny - głównej bohaterki. Konkretnie to mam na myśli scenę w windzie (tę pierwszą scenę w windzie) i wszystko co po niej następuje. Jedni mówią, że gdyby postąpiła inaczej, czyli tak, jak widz myśli (i nawet po cichu ją dopinguje), że postąpi, co w sytuacji jaka ją wcześniej spotkała, byłoby logiczne, to film musiałby się skończyć. W najlepszym przypadku byłby zupełnie innym filmem. Inni z kolei twierdzą, że jej zachowanie (dalej myślę tu o czynie w windzie i tym, co po tym czynie następuje) jest wynikiem doznanego wcześniej urazu – zarówno fizycznego, jak i psychicznego; zachowaniem, którego nie sposób przewidzieć, bo każdy po traumatycznych doznaniach reaguje i funkcjonuje inaczej. A jeszcze inni twierdzą, że to pewien rodzaj zemsty, która polegać ma na rozkochaniu jednego ze swoich niby bezuczuciowych oprawców, owinięciu go wokół małego palca, a następnie porzuceniu go.
Coś jest w tym wszystkim. Jednak dorzuciłbym tu jeszcze jedną interpretację – własną. Niestety, w tym konkretnym przypadku, zapewne okaże się ona bardzo szowinistyczna i pewnie płytka jak kałuża mleka rozlana w kuchni przez nieuważnego domownika. Jednak i ona pasuje do postępowania pięknej Mariny. Mianowicie należałoby tu dopuścić również wersję taką, że kobieta ta w końcu natrafiła na brutala; takiego uczuciowego neandertalczyka, czyli tzw. samca alfa, który nie certoli się z kwiatami, nie bawi się w robienie maślanych oczu i mówienie „kocham cię”, i nie biega też koło kobiety jak piesek koło swojej pańci, tylko jak trzeba, to po prostu porządnie potrafi zaspokoić kobietę – raz po raz. Przy tym ją trochę sponiewiera i potraktuje jak przedmiot. A najwyraźniej Marina tego potrzebowała. Bo ani rozmamłany mąż nie potrafił jej tego zrobić/dać, ani równie ślamazarny kochanek, ani też nie zadowoliły ją pieniążki tatusia, na brak których bohaterka raczej nie narzekała. Zresztą, tak na pierwszy rzut oka, nie mogłaby na nic narzekać. Ale jej to, co miała, nie wystarczało.
Pewnie Bogusław Linda powiedziałby o Marinie, że to „zła kobieta była”. Czy zła, czy nie zła, to już proszę ocenić samemu. W każdym razie chociaż „Portret o zmierzchu” arcydziełem nie jest, to jednak potrafi oddziaływać na widza. Chociażby w taki sposób, że zmusza go do zastanowienia się nad postępowaniem bohaterki – czy ma ono sens, czy nie ma. Tym samym jest dobrym filmem do dyskusji, w której to kobiety są wobec Mariny bardziej empatyczne niż mężczyźni, bo potrafią więcej dostrzec i przede wszystkim (ją) zrozumieć. Bo o tym, czego pragną kobiety, wiedzą tylko kobiety. A prób ich zrozumienia, jak od dawien dawna wiadomo, lepiej zaniechać.
Portal resinet.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy i wypowiedzi zamieszczanych przez internautów. Osoby zamieszczające wypowiedzi naruszające prawo lub prawem chronione dobra osób trzecich mogą ponieść z tego tytułu odpowiedzialność karną lub cywilną.
Drogi użytkowniku! Trafiłeś na archiwalną wersję działu kinowego. Filmowe newsy, bieżący repertuar kin oraz filmotekę znajdziesz w nowej odsłonie serwisu.