Myli się ten, kto myśli, że „Przyjaciel do końca świata” jest „typową” komedią romantyczną. Pomimo, że tak został sklasyfikowany i tak funkcjonuje w kinowym obiegu. Ciężko nawet z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to komedia. Bo że romans, ale dyskretny – to na pewno. Więc czym jest naprawdę debiut reżyserski Lorence Scafarii? Jest nietypowym, „spokojnym” kinem katastroficznym z romansem w tle.
Ten spokój, który ująłem w cudzysłów, polega na tym, że nie ma tutaj widoku miast efektownie niszczonych przez wybuchy, erupcje lawy, potop, czy inne symptomy apokalipsy. Nie ma wrzasków, paniki, przerażenia i chaosu. Czyli tego wszystkiego, co widzieliśmy chociażby nie tak dawno w „2012” Rolanda Emmericha. Nie ma też grupy odważnych bohaterów, z Brucem Willisem na czele, którzy swoją odwagą, siłą, inteligencją i sprytem uratują Ziemię przed zagładą. Ale jest i będzie koniec świata, spowodowany zbliżającym się asteroidem. Tego jednak nie widzimy. Słyszymy tylko o nim. I jest też poczciwy, trochę ekranowo ciapowaty Steve Carell. Ale on nie odgrywa herosa, nie ratuje siebie i innych. Z jednej strony nie robi nic, nie rzuca pracy, jak uczynili to inni, nie oddaje się ostatnim uciechom życia i nie poddaje się panującej wokół anarchii. Ale z drugiej strony robi więcej niż inni – pomimo odejścia żony, pragnie na trzy tygodnie przed końcem świata nadać sens swojemu życiu wypranemu z emocji. Sensem okazuje odnalezienie dawnej miłości, od której dostał list budzący nadzieję. W ostatniej podróży życia towarzyszy mu ekscentryczna sąsiadka „z dołu”, jakiej pozazdrościłby mu niejeden mężczyzna. Bo w postać sąsiadki wciela się Keira Knightley. Nie trudno się domyślić, że owa lokatorka stanie się wkrótce największym sensem podróży.
Tak zarysowuje się cała fabuła. Prosta, nieefektowna i niestety nie tak wciągająca jak byśmy tego oczekiwali. Wynika to w dużej mierze z tego, że Scafarii nie wyważyła swojego filmu. Stąd widz w trakcie seansu czuje się (lub może czuć) trochę zdezorientowany, ponieważ nie wie czy ma do czynienia z komedią (a z takim nastawieniem idzie się na ten film), czy też z dużo poważniejszym dziełem. Bo niby jest śmiesznie, a jednak poważnie. Bo niby jest poważnie, a jednak trochę śmiesznie. Ale nie aż tak bardzo, wręcz na siłę, co szczerze rozczarowuje. Co przecież nie powinno mieć miejsca, gdyż oglądamy film z etatowym już komikiem wielkiego ekranu, który co rusz występuje w jakiejś komedii i przyzwyczaił nas do swojego śmiesznego, filmowego wizerunku.
Co się zaś tyczy powagi w „Przyjacielu do końca świata”, to trzeba przyznać, że reżyserka pokazała, że – koniec czy nie koniec świata – zawsze jest dobry moment, aby zmienić swoje myślenie i postępowanie, a przede wszystkim, by uczynić swoje życie wartościowym. A do tego nie trzeba wielkich zrywów, okrzyków, wychodzenia na barykady i poddawania się temu, co robią inni; temu, co robi tłum. Wystarczy drobnostka, jakaś mała-wielka, indywidualna decyzja. Ale najwyraźniej takie myślenie, taka nauka i taka wizja końca świata nie przypadła widzom do gustu, bo film jak cicho ujrzał światło projektorów kinowych, tak cicho przez nie przemknął i równie cicho na nich zgasł.