Nie sposób nie porównywać najnowszego „RoboCopa” z niezapomnianym pierwowzorem z roku 1987. Dzisiaj film Paula Verhoevena znają i na pewno doskonale pamiętają (bo jego nie da się zapomnieć) ci, którzy urodzili się w latach 70. i 80. minionego już wieku. Pamiętają, bo ileż to pewnie razy oglądali go na kasetach wideo, czując ten niesamowity dreszczyk emocji za każdym razem, gdy superglina (tak też tłumaczono tytuł filmu) pojawiał się na ekranie, a towarzyszył mu odgłos maszyny wywołany każdym jego krokiem. I ten jego zimny, pusty, metaliczny głos, wydobywający się z samego wnętrza grubego pancerza. To było coś! A najlepsze w tym wszystkim jest to, że film Verhoevena, pomimo upływu już tylu lat, nie zestarzał się ani trochę. Nadal ma ten niepowtarzalny, mroczny i niepokojący klimat podlany sporą dawką przemocy, co dodatkowo porządnie wstrząsa widzem. Co więcej, efekty specjalnie nadal są mistrzostwem samym w sobie, spełniając tym samym prostą zasadę, o której dzisiaj często twórcy filmowy zapominają: efekty specjalne są dla Kina, a nie Kino dla efektów specjalnych.
Powróćmy jednak do konfrontacji najnowszego „RoboCopa” z „RoboCopem” z lat 80.: wypada ona blado… To tak jakby zestawić ze sobą apartament w najnowszym budownictwie ze starym domem ukochanej babci. Ten pierwszy, choć piękny, ekskluzywny i wielki, to jednak pusty, zimny i nie posiada tego, co ten drugi – wspomnianego klimatu i przede wszystkim duszy. Stąd też twórcom nie udało się stworzyć filmu, do którego będzie chciało się wracać. Poszli w kierunku zwykłej, hollywoodzkiej, czyli najprostszej wizualnej rozrywki, która ostatecznie pozostawia widza letnim. Wynika to z tego, że historia Alexa Murhy’ego została potraktowana bardzo pobieżnie i jest w niej duża skrótowość. Przywołać tu należy chociażby najważniejszy fragment tej opowieści, czyli śmierci i „przeobrażenie” głównego bohatera w RoboCopa. Przypomnę, że u Verhoevena Murphy wpada w sidła przestępców, którzy mając z tego wielką radość, biją go, dręczą, odstrzeliwując mu chociażby dłoń i pakując w niego całe swoje magazynki, by ostatecznie strzelić mu w głowę. Następnie widzimy, jak transportują go już w zasadzie martwego do szpitala i tam próbują odratować. Dopiero po tym następuje „stwarzanie” RoboCopa, któremu przyglądamy się oczami samego bohatera. Tu zaś dochodzi do wybuchu samochodu (jest to w zwiastunie, więc niczego tak naprawdę nie zdradzam), by w następnej scenie zobaczyć już gotowego cyborga. Nie ma więc miejsca i czasu, by przejąć się losem Murphy’ego. I tak jest do samego końca. Czego nie można powiedzieć o filmie Verhoevena, który jest przejmujący i zdecydowanie dużo bardziej realny.
Jedno, czym się wyróżnia ta nowa wersja, na co warto zwrócić uwagę, to tym, że twórcy starają się pokazać wyższość człowieka nad maszyną. RoboCop-Murphy walczy ze swoimi emocjami, wspomnieniami, które – by był supergliną i działał szybko i sprawnie – przykręcane mu są przy byle okazji. Szkoda tylko, że twórcy nam tych emocji nie potrafią podkręcić w trakcie seansu. Wtedy na pewno byłoby ciekawie.