Najnowszy dokument o Romanie Polańskim miał swoją polską premierę 18 maja 2012. Czekałem z niecierpliwością na ten film, odliczając najpierw miesiące, potem tygodnie, a następnie dni. Jakie było moje zdziwienie i rozczarowanie, kiedy ani w tym oczekiwanym dniu, ani później „Roman Polański: Moje życie” nie pojawił się na ekranie żadnego z rzeszowskich kin. Było to dziwne i zaskakujące zarazem, ponieważ twórca „Dziecka Rosemary” to jeden z najwybitniejszych i najwyrazistszych reżyserów na świecie. A wokół niego zawsze dużo się działo i dzieje, i wiele o nim mówiło i mówi nadal, więc – używając sformułowania dziennikarskiego – temat jego osoby jest zawsze na czasie. A tu nic. Cisza. I jak powiedziałem, oczywiście pół żartem, pół serio, przed seansem do publiczności licznie zgromadzonej w sali widowiskowo-kinowej Wojewódzkiego Domu Kultury w Rzeszowie, musieliśmy dopiero reaktywować DKF „KLAPS”, żebym mógł w końcu obejrzeć ten film.
Dlaczego tak bardzo zależało mi (kolega Rafał był z początku sceptycznie nastawiony do tego pomysłu), aby obejrzeć i jednocześnie pokazać innym ten dokument o Polańskim? Ponieważ już z założenia jest on inny od wcześniejszych dokumentów (np. od dokumentu „Roman Polański. Ścigany i pożądany” z roku 2008) i wszystkiego, co do tej pory napisano o tym reżyserze. Nie ma w nim skandalu, nie ma pikanterii, nie ma pożądania i nie ma ścigania. Jest tylko Roman Polański i jego wieloletni przyjaciel i producent kilku jego filmów, Andrew Braunsberg. Panowie siedzą sobie w domu reżysera w Gstaad w Szwajcarii (w czasie jego aresztu domowego) i rozmawiają o dzieciństwie twórcy „Rzezi”, o jego młodości, o aktorskich i reżyserskich początkach, sławie i życiowych dramatach, których niemało doświadczył, a o których rozpisywały się wszystkie brukowce. I tak przez półtorej godziny.
I chociaż mamy do czynienia z (nie)typowym i (nie)zwykłym wywiadem przeplatanym archiwalnymi zdjęciami i filmami z czasów drugiej wojny światowej oraz z prywatnego archiwum reżysera, to ani przez moment nie czujemy się tą formą znudzeni. Wręcz przeciwnie. Z obserwatorów tego dialogu w pewnym momencie, niezauważalnie, stajemy się jakby jego uczestnikami. Poznajemy Polańskiego od zupełnie innej strony niż tej, którą znamy z medialnych doniesień. Widzimy w nim ciepłego, otwartego człowieka/artystę, który wiele w życiu przeszedł, wielu cierpień doświadczył; który był „raz na wozie, a raz pod wozem”; i który potrafi przyznać się do błędu i powiedzieć „przepraszam”. Ale bez zbędnego kalania się i tłumaczenia, bo nie temu służył ten film. Polański jest w nim bardzo szczery, prawdziwy i… ludzki. A te odczucia potwierdzają opinie wielu klubowiczów-dyskutantów, którzy po seansie przyznali, że dokument ten pozwolił im na nowo odkryć osobę reżysera i spojrzeć na niego zupełnie innymi oczami. Chociaż przez tyle lat byli święcie przekonani, że „znają go” i „wiedzą, jaki jest”. Jak widać rozczarowania mogą być przyjemne. A jeśli są jeszcze podlane pozytywnymi emocjami (jednej z pań film „odebrał” na chwilę mowę), wtedy dokument w pełni spełnia swoje zadanie.
Kolejny film o Polańskim – można by powiedzieć. I faktycznie, w dobie, kiedy o kontrowersyjnym życiu artysty (mniej o twórczości) mówi się tak dużo i tak emocjonalnie, kolejny dokument wydaje się rzeczą niekoniecznie potrzebną, może nawet na siłę.
A przynajmniej sam tak o nim myślałem, choć, jak się okazało, niesłusznie.
„Moje życie” bowiem to rzecz o Polańskim, nie da się ukryć, ale dla odmiany o bohaterze opowiada sam… Polański. Swoista autoterapia (tak, jak w przypadku Kim Ki-Duka?) (?), rodzaj ekranowego ekshibicjonizmu (?), a może po prostu próba najzwyklejszej w świecie, szczerej wypowiedzi, której przecież pośród opinii brukowców nie było (?). Czymkolwiek by ten film nie był – jest inny niż poprzednie. O Polańskim oczywiście. Bo to wywiad rzeka (formuła tak ostatnio popularna, również w literaturze) przeprowadzony dzięki przyjacielowi „Romka”, w jakimś stopniu przez niego też zainicjowany. I właśnie z tej przyczyny na „Moje życie” można patrzeć na dwa sposoby. Dzięki najbliższemu od lat przyjacielowi Roman Polański może być szczery i sięgnąć do pokładów swoich najgłębiej zakopanych uczuć. Dzięki niemu może się bez najmniejszego skrępowania otworzyć. I tak też robi. I to jest wyjątkowe. Bo skandalista Polański okazuje się tu nagle człowiekiem z krwi i kości, z bolącą przeszłością i ranami, które już się nie zagoją; okazuje się człowiekiem mocno uczuciowym i… sympatycznym. I dlatego właśnie jest wyjątkowy, ale… No właśnie, zawsze pozostaje jakieś „ale”. Na tę samą sytuację można spojrzeć z zupełnie innej strony, bo przecież bliski przyjaciel Polańskiego, to osoba zaufana. Przy nim można czuć się bezpiecznie i być pewnym, że pewne rzeczy, tak czy siak, nawet gdyby się wypsnęły, zostaną między nimi. Zaufany przyjaciel pozwala na coś, na co nie pozwoliłby zupełnie obcy reporter – na możliwość manipulacji własnymi słowami, na selekcję tego, co chce się powiedzieć, a co zostawić dla siebie. W końcu to od nich dwóch zależy, co zobaczymy i jak odbierzemy. Na tym polega filmowa siła perswazji.
I dlatego, wobec tego filmu, należy sobie zadać pytania: na ile wierzymy Romanowi Polańskiemu (?), na ile chcemy wierzyć i ufamy, że to, co mówi, jest prawdą szczerą jak na spowiedzi (?), a na ile pozostajemy nieufni (?), pamiętając, że film, to jednak nie życie, a odwieczna iluzja…