Parafraza słów jednego z byłych premierów, że nieważne, jak się zaczyna, ważne, jak się kończy, aż sama tutaj ciśnie mi się na klawiaturę. I chociaż owo stwierdzenie pierwotnie odnosiło się do mężczyzn, to z powodzeniem można je również odnieść do filmowych cykli, serii i sag. W tym przypadku do sagi „Zmierzch”, która na piątej części (powieściowo – na czwartej) zakończyła swoje wielkoekranowe istnienie. Szkoda tylko, że napis THE END zamiast nostalgii pozostawia po sobie uczucie znudzenia i rozczarowania. Przynajmniej w przypadku piszącego te słowa.
Żeby było jasne: nie jestem wielkim krytykiem „Zmierzchu” – zarówno literackiego pierwowzoru (z ciekawością i przyjemnością przeczytałem dwie pierwsze części, i gdyby nie brak czasu i świadomość, że są ważniejsze i wartościowsze książki do przeczytania, to pewnie przeczytałbym wszystkie), jak również jego filmowych adaptacji (a te wszystkie widziałem i powieki opadały mi jedynie na pierwszej części, którą zresztą obejrzałem na DVD przed przeczytaniem powieści). Drażni mnie tylko ta „moda (i szał) na wampiry”, która rozlewa się na wszystkie strony, zarówno w Kinie („Postrach nocy”, „Abraham Lincoln: Łowca wampirów”, „Dziewczyna w czerwonej pelerynie”), jak i w telewizji (seriale: „Pierwsza krew”, „Pamiętniki wampirów”), a którą już od dawna mi się odbija. Na szczęście mody przemijają, więc jak wampiry wyssą krew z istot żyjących, tak producenci filmowo-serialowi z wampirów też w końcu wyssą ostatnią kroplę popularności. Bo ileż można tworzyć i znieść takich samych historii?
Wracając do finałowej części sagi „Zmierzch”: obnażyła ona miałkość tej historii. Dobitnie też pokazała, że ten filmowy cykl jest zwykłym, marketingowym produktem nastawionym na eksponowanie nie tylko bardzo już popularnych (i niekoniecznie dobrych) aktorów młodego pokolenia (Pattinson, Stewart, Lautner), ale również sztucznego i luksusowego świata, w który żyją ich bohaterowie. Wystarczy spojrzeć na mieszkanie wamiprzej rodzinki. Wygląda ono jak z katalogu IKEI: wszystko piękne, błyszczące i na swoim miejscu, nieporuszone nawet o milimetr, bo chyba nawet nieużywane, a ten idealny (uwaga! modne słowo)
design zawsze dopełniają dwie lub trzy książki odpowiednio ułożone na stolikach i biurkach. W końcu to tylko dekoracja, w której funkcjonują – bo grać to za duże słowo – aktorzy. Podczas seansu ani na chwilę nie opuszczało mnie wrażenie, że oglądam gabinet figur woskowych, którym ktoś zrobił zdjęcie bez wcześniejszego włączenia funkcji eliminującej „czerwone oczy”, a nie film, w który włożono miliony dolarów. Bo bohaterowie przyjmują tutaj tylko jakieś pozy (wszyscy, bez wyjątku) i wymieniają (recytują) między sobą puste kwestie, w które chyba nawet nie wierzą. Dopełnieniem tej sztuczności, takim argumentem na dobitkę, niech będzie nienaturalne (wykreowane komputerowo) dziecko głównej bohaterki, na które aż (niepotrzebne skreślić) strach/śmiech patrzeć.
Są jednak dwa momenty w filmie, które wzbudzają ciekawość i ożywienie. Pierwszy to scena wizualizacji bitwy pomiędzy wszystkimi wampirami, ściągniętymi z najdalszych zakątków, a Volturi (rodziną królewską, która od wieków rządzi wampirami). Drugi moment, to…napisy końcowe. I nie jest to z mojej strony żadna złośliwość. Chodzi o ciekawy pomysł zakończenia całej historii: pokazanie wszystkich bohaterów, którzy pojawili w filmowej sadze, oraz zaznaczenie, że to, co oglądaliśmy przez cztery lata na ekranie, wzięło się z literackiego pierwowzoru. W końcu na początku było słowo. Szkoda tylko, że - w tym przypadku – stało się ono tak mało satysfakcjonującym obrazem.