Gdy zobaczyłem zwiastun tego filmu, pomyślałem sobie, że to będzie film o większości (?) z nas: ludziach, którzy wyobrażają sobie, że są kimś innym: kimś lepszym, odważniejszym, kimś wyjątkowym, kto wiedzie ciekawe, pełne przygód życie, potrafi zachować się odpowiednio w każdej sytuacji i w ogóle jest super. I w zasadzie tak jest. Ale w „Sekretnym życiu Waltera Mitty”, jak pewnie nietrudno się domyślić, nie o to chodzi.
W najnowszym filmie Bena Stillera, który jest tutaj odtwórcą tytułowej roli, ale również reżyserem, chodzi o sprawę oczywistą: nasza wyjątkowość i przede wszystkim wartość wynika z tego, jacy tak naprawdę jesteśmy i jak podchodzimy do tego, czym się na co dzień zajmujemy, a nie z tego, gdzie byliśmy, co zobaczyliśmy i co niesamowitego zrobiliśmy. W zasadzie to truizm, ale w dzisiejszych czasach lansu i sztucznego napuszenia bardzo potrzebny. Tyle że, w przypadku „Sekretnego życia…”, Stiller nie do końca – takie mam wrażenie - wyważył tę historię. Bo z jednej strony stara się ona być komedią, a z drugiej filmem refleksyjnym z konkretną tezą, która poparta jest zbyt przerysowanymi (pewnie celowo) scenami/argumentami. I właśnie te sceny (niesamowite wyczyny głównego bohatera, który z szarego człowieka o zupełnie nieekscytującej przeszłości i ze zwykłego, wyśmiewanego pracownika archiwum negatywów w magazynie „Life” w konkretnym celu staje się podróżnikiem-wyczynowcem) gryzą mi się trochę z morałem. Gdyby owe sceny, których tutaj zdradzać nie chcę, nie były takie.... nierealne (i nie chodzi mi tu o sny na jawie Waltera), film jako całość zyskałby na tym, ale przy tym utraciłby elementy komediowe. I ta rozbieżność spowodowała u mnie poczucie, że wychodząc z kina po seansie nie czułem się „Sekretnym życiem…” ani rozczarowany, ani w pełni usatysfakcjonowany.
Jednak najciekawsze w tym filmie są dwie kwestie. Pierwsza jest taka, że Stiller mówi nam poprzez głównego bohatera, że aby coś zmienić w swoim życiu, wystarczy tylko chcieć i zacząć po prostu działać (w myśl motta magazynu „Life”, które przyświeca Walterowi), a nie tylko mówić o tym i/lub marzyć. A druga kwestia jest taka, że reżyser poprzez tylko jedną rzecz (jaką – też nie zdradzę) potrafił tak dobitnie pokazać, że w życiu najważniejsze jest to, co jest blisko nas, na wyciągnięcie ręki, czego najczęściej nie dostrzegamy, a nie to, co odległe i zazwyczaj wydumane, za czym najczęściej ślepo gonimy. I chociażby dla tych dwóch prostych i oczywistych życiowych myśli warto wybrać się do kina.