Komedie romantyczne, jak na faceta przystało, nie są szczególnie moim ulubionym rodzajem filmów. Owszem, są takie, które ogląda mi się dobrze, ba!, nawet takie, które niejednokrotnie powtarzam (np. „Masz wiadomość”). Wszystko chyba zależy u mnie od tego, czy przedstawiona relacja dwojga ludzi, która w komediach romantycznych zawsze przecież kończy się szczęśliwie, bajkowo, jest w jakimś stopniu prawdziwa. Ale prawdziwa w sensie autentyczności postaci i ich uczuć. Sztuczności w kinie nie lubię, a szczególnie nie trawię jej w filmach, które odwołują się do przecież ludzkich, realnych potrzeb. „Seks, miłość i terapia” jest w tej materii wręcz plastikowy.
Oto seksoholik, który próbuje skończyć z nałogiem, spotyka nimfomankę, która podobnego zamiaru nie ma. Zabawne? Może i tak. Ich drogi splatają się szybko. Przyjdzie im nawet razem pracować. Ponętnie ubrana i ponętnie zachowująca się nowa koleżanka z pracy (Sophie Marceau) nie kryje swoich zamiarów. Kusi biednego mężczyznę, a ten martwi się o to, jak nie zamoczyć z podniecenia spodni. No, ale ile można? Ile można przeciągać tego typu sytuację, w której postawy bohaterów są tak oczywiste i tak usilnie zmierzające ku jednemu? I ten mężczyzna, ten gamoń, który jeszcze wczoraj „dmuchał pięć razy dziennie”, nagle, gdy widzi kobietę, która od małego śniła mu się po nocach, postanawia udawać prawiczka? Gdzie logika? Gdzie konsekwencja? Tym bardziej, że w grę wchodzi miłość, jaka oczywiście po drodze rozkwitła.
Ten film jest nienaturalny, a jeśli nienaturalny, to może chociaż śmieszny? A skąd! Komedia z niego równie słaba, co dramat (choć nie wiem, czy to nie określenie na wyrost). Między bohaterami nie widać tzw. chemii. Robią ku sobie jakieś tam podchody, ale nie przekonują tym widza. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że oprócz tego nie ma nic. „Seks…” nie zahacza o żaden inny temat, nie pozostawia widzowi najmniejszej furtki dającej możliwość znalezienia przyjemności w innych jego elementach niż relacji dwójki niezrozumiałych dla niego bohaterów. Są, co prawda, scenki w poradni psychologicznej, gdzie nasi bohaterowie wysłuchują kolejnych pacjentów i jednocześnie próbują udzielać im rad. To ma być ta odskocznia, ta próba ewentualnej trampoliny do czegoś innego. Ale ta trampolina wybija nas wprost do płytkiej kałuży udającej sadzawkę. I zamiast brzucha, który mógłby nas boleć ze śmiechu, boli tylko głowa. Być może od nadmiernego potrząsania w niedowierzaniu, że ten film jest aż takim zonkiem.
Rafał Kaplita
Ocena 3/10