Dokładnie rok temu (w styczniu) usłyszeliśmy o „Sępie”. Właśnie wtedy w kinach pojawił się intrygujący zwiastun filmowego debiutu Eugeniusza Korina – człowieka, który do tej pory był związany z teatrem. Zapowiedź ta kończyła się słowami wypowiedzianymi przez jedną z psychopatycznych postaci: „Będzie bal…”. Aż ciarki po plecach przeszły. Pomyślałem sobie: obietnica dobrego filmu, w dodatku polskiego thrillera, ukryta nie tylko w obrazie, ale również słowie. Tak było przez ostatnie dwanaście miesięcy. A teraz przyszła pora, by zweryfikować tę obietnicę.
W chwili, kiedy to piszę, jestem tydzień po seansie „Sępa”, więc wszelkie emocje już zdążyły opaść i mogę popatrzeć na ten film z dystansem (chociaż czekałem na niego z niecierpliwością małego dziecka). Wspominam o tym, ponieważ moje odczucia względem tego filmu są rozbieżne – inne były tuż po wyjściu z kinowej sali, a nieco inne są teraz. I przyznam się szczerze, że niespecjalnie jest mi z tym dobrze. Już wyjaśniam, dlaczego.
„Sęp” był reklamowany jako „polska produkcja na hollywoodzkim poziomie”. Dla jednych takie sformułowanie oznacza zapowiedź tandety (bo hollywoodzkie = głupie, płytkie, puste, uproszczone, łopatologiczne itp.,itd.), dla innych oznacza gwarancję dobrej rozrywki (bo hollywoodzkie = wizualnie świetnie zrealizowane, pełne efektów specjalnych, dobra i znana obsada, historia niewymagająca wielkiego wysiłku intelektualnego, wartka akcja, dobra zabawa itp., itd.). W przypadku „Sępa” tę „hollywoodzkość” (znaczenie tego słowa proszę sobie tutaj samemu określić) dało się odczuć właśnie już w samym zwiastunie: inscenizacyjny rozmach, ciekawie zapowiadająca się, pełna dynamizmu i enigmatyczności fabuła – niczym w „Siedem” Davida Finchera (ostatecznie porównanie to jest na wyrost, czego jestem w pełni świadomy) - ciekawi bohaterowie grani przez plejadę polskich aktorów – od dobrych po wybitnych, oraz mocna muzyka (w wykonaniu zespołu Archive). I co z tej reklamy zostało w filmie? W zasadzie to… zdecydowana większość.
Na pewno nie można „Sępowi” odmówić wysokiego poziomu realizacji, jeśli chodzi o stronę wizualno-techniczną. Akcja toczy się wartko (sceny są krótkie, nie ma dłużyzn), czemu towarzyszy dynamiczny montaż, fabuła wciąga od samego początku i trzyma w napięciu do samego końca (nie odczuwa się tego, że film trwa ponad dwie godziny) – sprzyjają temu zwroty akcji, dlatego przewidzenie zakończenia nie jest takie proste. No i jest wspomniana muzyka, która rozbrzmiewa głośno i „z pazurem” przez cały film. Te wyżej wymienione atuty w zupełności wystarczają, by stwierdzić, że debiut Korina nie został zrobiony w pośpiechu (jak można było wyczytać z zapowiedzi – przygotowania do filmu trwały pół roku), bez namysłu. Nie jest to więc jakaś filmowa chałtura, stąd moje zadowolenie w trakcie seansu i zaraz po nim. Bo nie nudziłem się, nie zasypiałem, nie irytowałem się i nie czekałem, by film szybko się skończył.
Ale od seansu mijały godziny i dni, i przyszła ta bezemocjonalna refleksja, która nakazuje odrzucić to, co na wierzchu, i skupić się na tym, co w środku. A w środku jest postać Aleksandra Wolina (Michał Żebrowski), czyli postać tytułowego Sępa. To jemu zostaje przydzielona najważniejsza sprawa w Polsce: poszukiwanie – i tu cytując bohatera granego przez Fronczewskiego – „kilkudziesięciu największych skurwieli, którzy zniknęli przez śladu w ciągu ostatnich sześciu lat”. Wolin-Sęp jest policjantem i astrofizykiem w jednym, dla którego kierowanie się w życiu tylko i wyłącznie rozumem (logiką) jest życiowym mottem. I tutaj pojawią pewne zgrzyty. Mianowice postać grana przez Żebrowskiego jest zbyt…idealna, zbyt krystaliczna. Chociaż szybko polubiłem tego bohatera, to wydał mi się on nieprawdziwy. Pomijam to, że jako policjant nie przeklina. Akurat to wyjaśnia swojemu partnerowi, Bożkowi, granemu przez Olbrychskiego, że jego tata kiedyś mu powiedział, że prawdziwi mężczyźni nie przeklinają. No i jak tu z tym polemizować? Nie da się. Ale już da się i trzeba polemizować z naukowymi pasjami bohatera. Chodzi o to, że zastosowanie tej jego astrofizycznej wiedzy i tych jego astrofizycznych umiejętności nijak ma się do prowadzonego śledztwa – jest zupełnie zbędne. Nie trzeba być astrofizykiem, by nakreślić na tablicy wzór (jeśli dobrze pamiętam) „morderca + X = zbrodnia”, a pod nim pytania, które zadaje się w pierwszej kolejności i nie sposób ich pominąć. I chociaż filmowo pięknie to wygląda, jednak, w ostateczności, trąci to banałem i sztucznością. W ogóle ten wątek zainteresowania Sępa astrofizyką jest mocno naciągany.
I jak jeszcze ostatecznie mogę przymknąć oko na ożenienie zbrodni z astrofizyką, czy astrofizyki ze zbrodnią, czy też rozwalanie worków z cementem (Sęp, żeby utrzymać kondycję, uprawia parkour, biega więc po jakichś opuszczonych budynkach i boksuje worki z cementem – czy nie wie, że to jest niszczenie mienia? Za to jest paragraf!), tak nie mogę zaakceptować tego, że tak atrakcyjny i samotny mężczyzna pozostaje obojętny na zaczepki atrakcyjnych koleżanek (z Nataszą, czyli Anną Przybylską, na czele), które prawie że proszą, by ten je uwiódł. Może i w tym miejscu przemawia przeze mnie męski szowinizm, więc proszę mi wybaczyć, ale naprawdę ciężko mi (jako facetowi) pojąć taką seksualną ambiwalencję. Bo przecież dla takiej kobiety jak Natasza-Przybylska nie tylko można zrezygnować ze śledztwa, ale – co gorsze - również można dopuścić się zbrodni.
Nie będę rozwodził się nad (pseudo)astrofizycznymi kwestiami wygłaszanymi przez Sępa-Żebrowskiego, bo chociaż i te są banalne, to jednak – jakby powiedział Gombrowicz – nie są „gwałtem przez uszy” czy przesuwaniem paznokciami po tablicy. Nie ma ich dużo, więc nikną gdzieś w dynamicznej fabule.
Ostatnią kwestią (chociaż nie ostateczną) są bohaterowie drugoplanowi. Galeria demonicznych postaci w „Sępie” (to ci „skurwiele”, których w nerwach wykrzyczał bohater Fronczewskiego, uderzając przy tym dłonią w stół) z jednej strony może przerażać i wywoływać niepokój, z drugiej strony można mieć do nich pretensje (a raczej do reżysera), że są zbyt „oczywiści” i aż nazbyt przerysowani. Chyba tutaj doszło do głosu teatralne doświadczenie Korina, który pozwolił na to, by „ci źli”, w sposób teatralny, stereotypowy (?), pokazali minami, gestem, zachowaniem, jak bardzo są źli. I dlatego też bardzo łatwo ich sklasyfikować.
Zerknąłem na recenzje, jakie pojawiają się w prasie i Internecie, na temat tego filmu. W większości na „Sępie” wiesza się psy. Chociaż mój zachwyt tym filmem zdążył wyblaknąć, bo dotarły do mnie jego mankamenty, to jednak „nie ustrzelę Sępa” – opowiem się po jego stronie. Po pierwsze za to, że pozwolił mi uwierzyć w to, że u nas też można zrobić NIEZŁY thriller, z wartką akcją, z którego, jak to powiedział Hitchcock, wymazano plamy nudy. Przy czym niekoniecznie trzeba go od razu reklamować „hollywoodzkim poziomem”, bo – bądźmy szczerzy – do tego to nam jeszcze sporo brakuje. Zresztą filmy produkowane w Polsce nie mają być hollywoodzkie, tylko właśnie polskie. A żeby były na przyzwoitym poziomie, wystarczy przyłożyć się do nich już na samym początku, czyli na etapie pomysłu i scenariusza. A po drugie, jestem i będę za „Sępem” za to, że porusza on kwestię, w której opowiedzenie się po którejś ze stron wcale nie jest takie proste, jakim się wydaje. Co to za kwestia? Tego nie mogę zdradzić, bo zepsułbym całą przyjemność z oglądania tym, którzy filmu jeszcze nie widzieli.
W każdym razie „Sępa” obejrzeć można/trzeba (niepotrzebne skreślić), by samemu przekonać się, czy polski „Sęp” jest taki dobry/średni/zły (niepotrzebne skreślić), jak mówią i piszą.