Podczas gdy na ekranach kin dominuje od dwóch tygodni „Noe: Wybrany przez Boga”, tak zupełnym cichaczem wsunął się na nie inny tytuł, także podejmujący temat ratunku w obliczu apokalipsy. W dodatku niekoniecznie gorszy. O ile jednak „Noe…” w oczywisty sposób odnosi się do starej, biblijnej historii o potopie, o tyle „Snowpiercer…”, jak nawet sam tytuł wskazuje, to historia science-fiction, w której klasyczną, drewnianą arkę, zastępuje nowoczesny, potężny i długi pociąg-perpetum mobile.
W skrócie rzecz ujmując, wygląda to tak: w roku 2014 świat postanowił zadziałać w obliczu globalnego ocieplenia i, przez przypadek, zamroził prawie wszystko i wszystkich. Ocalał jedynie jeden pociąg, skonstruowany niegdyś przez pewnego geniusza, który przewidział katastrofę. Od tego momentu maszyna bez przerwy sunie po torach nie zatrzymując się nawet na sekundę. I tak trwa to już 16 lat. Przetrwali oczywiście jedynie ci, którzy znajdują się w pociągu, i pewnym jest, że każda próba wysiadki zakończy się tylko i wyłącznie śmiercią poprzez zamarznięcie.
Prawda, że to wszystko wydaje się trochę zabawne? Nawet jeśli nie, to jest uszyte bardzo grubymi nićmi. Reżyser wcale jednak nie stara się tłumaczyć zalążka swojej historii ani wyjaśniać pewnych rzeczy. Bo też nie o to tu chodzi. Najważniejsze, że pociąg jedzie, że nie może się zatrzymać i że jest idealnym punktem wyjścia dla dalszego rozwoju wydarzeń. To trochę jak w „Cube”, gdzie grupka przypadkowych ludzi ląduje w dziwacznej bryle. Nie wiadomo jak to działa ani skąd się wzięło, ale też chodzi nie o samą bryłę, lecz o ludzi, którzy próbują się z niej wszelkimi sposobami wydostać.
Wszyscy wiedzą jak wygląda pociąg. Lokomotywa i wagony. Im bliżej lokomotywy, tym bliżej sterów, władzy. Jak w życiu. Sensem tego filmu jest bunt najniższej klasy pasażerów zajmujących ostatni wagon, zaś emocji dostarcza ich wędrówka naprzód, do samej lokomotywy; do lepszego; do zmian i szczęścia.
Obraz jaki stworzył Joon-ho Bong przywodzi mi na myśl dwa filmy. Pierwszym z nich jest niedawne „Elizjum” (choć można tu również wspomnieć o „Igrzyskach śmierci”), w którym obraz przyszłości jest oparty na wyraźnym podziale międzyludzkim. Klasa niższa, biedniejsza zamieszkuje tu postapokaliptyczną, nie nadającą się wręcz do życia Ziemię, natomiast bogaci mają swój raj na tytułowym Elizjum. Jednak co w tym wszystkim najważniejsze – oba światy się nie przenikają, są od siebie maksymalnie odseparowane. I choć w pociągu nie można stworzyć tak znacznego dystansu jaki dzielił sztuczną stację od planety Ziemii, to jednak wyraźny podział i brak wstępu i dostępu dla biednych jest widoczny.
Bardzo podobnie nakreślone są też charaktery obu grup społecznych. Biedniejsi są bardziej ludzcy, bogatsi - sztuczni i nieżyciowi. Natomiast drugi z filmów, który budzi w mojej głowie skojarzenia, to „Gra śmierci” - ostatni film w jakim zdążył zagrać Bruce Lee. Ci, którzy widzieli, na pewno dobrze pamiętają rozbudowaną sekwencję walki w przestrzeni potężnego, piętrowego domu (to akurat seria scen z udziałem prawdziwego Bruce’a, a nie jego sobowtóra, który pojawia się w pozostałej większości filmu). Każde piętro jest tu inne od poprzedniego i na każdym stacjonuje innego typu przeciwnik. Podobieństwo tych filmów polega na etapowości (zupełnie jak w grach komputerowych) i różnorodności. Kolejne wagony Snowpiercera są jak piętra tego domu. Nigdy nie wiadomo co jest za kolejnymi drzwiami i za każdym razem nas to zaskakuje. A proszę uwierzyć – wagony potrafią się między sobą różnić nie do poznania.
Zachęcając do obejrzenia tego filmu, bo wydaje mi się, że na to właśnie zasługuje, wspomnę jeszcze o dwóch jego elementach. Po pierwsze, jest to film w znacznej mierze koreański, a co za tym idzie – z zasady specyficzny; taki, który zazwyczaj sprawia kłopoty interpretacyjne. I nie mówię tu o samej historii, która jest jednak bardzo amerykańska, co o sposobie demonstrowania pewnych wydarzeń. Pomimo napięcia i dramatyzmu niektórych scen, np. pojawiają się tu też zaskakująco zabawne i przede wszystkim groteskowe. Kiedy po ciężkiej, krwawej batalii na noże i siekiery bohaterowie trafiają do kolejnego wagonu, w którym znajduje się kolorowe przedszkole – można osłupieć. Tej konkretnej sceny, ręczę, nie powstydziłby się sam Terry Gilliam, który od lat serwuje nam podobne rzeczy. Zalecam więc nabrania odrobiny dystansu.
Po drugie, chciałbym wspomnieć o obsadzie, czego nie robię nigdy zbyt chętnie, nawet, jeśli jest godna odnotowania. Tym razem nie powstrzymam się przed podkreśleniem jej wyjątkowości. Jakiś czas temu w sieci krążyło zdjęcie Johna Hurta, który wyglądał na nim, jakby miał nie sto a dwieście lat; w rozbitych okularach, rozczochranych siwych włosach i tysiącu zmarszczek. To było zdjęcie z tego filmu właśnie. Kolejno można tu zobaczyć Tildę Swinton, z którą mam taki problem, że nigdy nie potrafię jej rozpoznać w nowej roli. Kiedy w napisach końcowych pojawiło się jej nazwisko przypisane do postaci starej baby z wadą zgryzu i wybałuszonymi oczami – oniemiałem. Na obie te postacie po prostu się patrzy i podziwia, nawet jeśli nic nie mówią. Zupełnym mrugnięciem oka w stronę widza jest postać Eda Harrisa. Jeśli ktoś oglądał „Truman show”, to po obejrzeniu „Snowpiercera…” będzie wiedział o co chodzi. Jeśli nie oglądał – zachęcam i do tego.