Zapewne spora część widzów, szczególnie tych młodszych, po „Spring Breakers” spodziewała się filmu (lub spodziewa się – ci, którzy go jeszcze nie widzieli) podobnego do „Projektu X”, w którym to Impreza – pisana przez wielkie „I” – odgrywała najważniejszą i jedyną rolę. Jakie więc musiało być ich rozczarowanie i/lub zdziwienie, kiedy zasiedli wygodnie w fotelach, z popcornem i colą w rękach, i po jakimś czasie poczuli, że to, co dociera z ekranu zaczyna szybko uwierać i jakoś nie pasuje do ich lekkostrawnej przekąski.
Wrażenia i odczucia, jakie wywołuje „Spring Breakers”, są wynikiem tego, że film ten nie jest nastawiony ani na dostarczanie rozrywki, ani na wywoływanie szoku. Jego celem jest coś więcej: pokazanie obrazu współczesnej młodzieży – tutaj amerykańskiej – która pragnie oderwania się od szarej rzeczywistości, nudy i poczucia bezsensu, a jedyny sposób na to widzi w zabawie bez granic podczas letnich ferii (czyli tytułowych „spring break”), przypadających na przełom marca i kwietnia. Wtedy to brać studencka zjeżdża się do pięknej, słonecznej i piaszczystej Kalifornii (lub jedzie na Florydę) i tam, nie tylko w „tak pięknych okolicznościach przyrody”, oddaje się relaksowi. Ów relaks odbywa się przede wszystkim dzięki plażowym imprezom, na których – najkrócej mówiąc – wszyscy robią wszystko i każdy z każdym. W myśl powiedzenia, że w życiu wszystkiego trzeba spróbować.
I taki obrazek oglądamy na przykładzie czterech atrakcyjnych studentek, które myślami o seksie i imprezowaniu uatrakcyjniają sobie nudne wykłady. Do wyrwania się z kieratu edukacji, z tego „tu i teraz”, wystarczy trochę pieniędzy, które – jak się tylko chce – można szybko zorganizować. Wystarczy zrobić mały skok na sklepik czy bar i już kasa na wakacyjny melanż jest. A potem już tylko muzyka, taniec, alkohol, narkotyki i seks. A nawet jeśli początkowo nie wszystko to jest w planach, czas i sytuacje weryfikują plany dziewcząt. Szczególnie po poznaniu tajemniczego, srebrno zębnego rapera o ksywce Alien (w tej roli zmieniony nie do poznania James Franco – znany chociażby z filmu „127 godzin” Danny’ego Boyle’a), który omami je (nie wszystkie) nie tylko uśmiechem, ale przede wszystkim bogactwem, pozerstwem i wizją pięknego życia, w którym można być królem świata bez jakiegokolwiek wysiłku. Jak się szybko okazuje w tej arkadyjskiej wizji są pęknięcia. A my, jako widzowie, zaczynamy się zastanawiać na ile mądre/głupie są nasze bohaterki i która/które z nich są w stanie przekraczać już wszystkie granice.
Na samym początku zwróciłem uwagę na rozdźwięk pomiędzy oczekiwaniami a odbiorem, jaki film wywołuje lub może wywołać. Tym samym zwracam tutaj uwagę nie tylko na jego fabułę, ale głównie na sposób jej opowiedzenia. Bo, owszem, „Spring Breakers” to bardzo kolorowe (neonowe) i odurzające dzieło – swoją stylistyką i montażem. W dodatku rozpoczynające się mocnym uderzeniem (głośna muzyka, której towarzyszą obrazki z plażowej imprezy) – w myśl Hitchcockowskiej zasady, że na początku ma być trzęsienie ziemi a potem napięcie ma wzrastać. Tylko że to wzrastające napięcie i gęstniejąca fabuła jednocześnie służy jednemu: pokazaniu, że tutaj nie liczy się piękne, mamiące oczy opakowanie, lecz zawartość. A ta przytłacza, gdyż jest chłodna i odarta z iluzji, którą widać w teledyskach czy reklamach. Nawet jeśli całość faktycznie wygląda jak teledysk.
I taki właśnie jest w swoich filmowych wizjach Harmony Korine – reżyser „Spring Breakers”. On nie czaruje, nie upiększa i nie cacka się z wizerunkiem młodzieży. Swoje podejście zaprezentował już w 1995 roku w filmie „Dzieciaki”, którego współtworzył scenariusz (film wyreżyserował Larry Clark).
W „Spring Breakers” Korine chociaż skupił się głównie na dziewczynach, czyniąc je głównymi bohaterkami filmu (często nazywają siebie „bitches”), to po raz kolejny zdaje się mówić: „Młodzież jaka jest, każdy widzi”. A że dostrzega głównie tę jej ciemną stronę, to już inna bajka.