Oto idealny przykład tego, jak z igły można zrobić widły. I jak w życiu taka sytuacja wywołuje jeszcze jakieś emocje i do czegoś doprowadza, tak w kinie już nic z tego nie uświadczy. Chyba zapomnieli o tym twórcy „Supermarketu” - z Maciejem Żakiem (scenarzystą i reżyserem filmu) na czele, który przez niecałe dziewięćdziesiąt minut próbuje nam wmówić, że supermarket to przerażające miejsce (podkreśla to nawet muzyka), w którym niedaleka jest droga od zjedzenia batonika, przez zapomnienie o zapłaceniu za niego, do…śmierci. Bo tak najkrócej można streścić ten film.
I choć dopinguję polskiemu kinu chyba jak mało kto (szczególnie spośród osób, które znam i z którymi o polskim kinie kiedykolwiek zdarzyło mi się porozmawiać), co podkreślam na każdym kroku, bo wierzę w jego wysoki poziom i inteligencję (patrz: ostatnio „Mój rower”), tak o samym filmie pana Żaka nic dobrego nie jestem w stanie powiedzieć. Chyba że o samej roli Mariana Dziędziela, ale ten zawsze pokazuje swoją aktorską klasę, za którą po wielokroć jest nagradzany (również za rolę w tym filmie), więc nic nowego tu nie napiszę.
Problem z „Supermarketem” polega na tym, że chyba przed realizacją tego filmu nikt tak naprawdę nie przyjrzał się jego scenariuszowi (chociaż współfinansował go Państwowy Instytut Sztuki Filmowej). Bo już na etapie scriptu można było wyłapać jego naiwność i brak logiki. Bo nawet jeśli wszyscy o tym wiemy, że w marketach myją ludwikiem kurczaki, by wyglądały świeżo, lub przebijają datę przydatności do spożycia, czyli że nie wszystko (nic?) jest tak piękne i cudowne, jak wygląda, tak już nikt nie kupi bajeczki o ochroniarzach tego miejsca (dowodzi nimi właśnie Dziędziel), którzy pod płaszczykiem wymierzania kary złodziejaszkom i zatuszowania własnych i kierownika marketu niecnych uczynków, a przy tym zapewniania sobie ciągłej pracy, dopuszczają się uprowadzeń, pobić i – wcześniej wspomnianego – morderstwa, do którego nawet policja podchodzi jak mężczyźni do słowa „promocja”. Nijak to wszystko – brzydko napiszę – kupy się nie trzyma. A im dalej, tym wyraźniej widać scenariuszowe płycizny, od których fabuła zgrzyta, a widzowie – w ilości śladowej – ziewają i tupią nogami. O emocjach już mowy nie ma, bo te nawet nie wyszły na spotkanie z filmem. Żeby było ciekawiej, to wszystko odbywa się w oprawie świąteczno-noworocznej – na ekranie i poza nim.
Natomiast ten film nauczył mnie jednego: już nigdy w supermarkecie nie zjem batonika (ani nie otworzę nic innego) przed jego zapłaceniem. Nawet gdybym miał przed kasą paść trupem i umrzeć z głodu. A każdego ochroniarza będę miał od dzisiaj na oku. Żeby się nie okazało, że coś niby ukradłem i tyle mnie na tym świecie widzieli.