W odstępie dwóch miesięcy na ekranach naszych kin pojawiły się dwa filmy o dokładnie takiej samej tematyce – o ataku terrorystów na Biały Dom. Pierwszym był „Olimp w ogniu” (pisałem o nim wcześniej) w reżyserii Antoine’a Faqua, drugim jest „Świat w płomieniach” autorstwa speca od kina katastroficznego, czyli Rolanda Emmericha. Jeśli ktoś nie widział tego pierwszego, to nie ma sprawy. Może iść spokojnie do kina i po wyjściu z niego dokonać oceny filmu bez jakichkolwiek porównań. Kłopot może pojawić się w chwili, gdy ktoś był na „Olimpie w ogniu” i zamierza wybrać się na „Świat w płomieniach”. Dlatego proszę wybaczyć mi to porównanie, ale po obejrzeniu tych dwóch produkcji, w takim niedługim odstępie czasowym, inaczej nie potrafię.
Chodzi o to, że te filmy są uderzająco do siebie podobne. Już nie rozbija się o samą wspomnianą tematykę, lecz o całą fabułę i konstrukcję głównego bohatera. Z tego też powodu, skupiając się tylko na najważniejszych różnicach pomiędzy tymi dwoma filmami, przy okazji pośrednio pokażę ich podobieństwa, które widoczne są nawet na reklamujących je plakatach, a szczególnie ulotkach…*
Zasadnicze różnice polegają na:
1) motywach działań terrorystów (w „Olimpie…” były to motywy polityczne, w „Świecie…” są to motywy osobiste a zarazem polityczne);
2) sposobie prezentacji zdarzeń („Olimp…” został zrobiony z większą „powagą”, jest mroczniejszy, natomiast „Świat…” pozwala sobie na więcej humoru, co – według mnie – nie zawsze działa na korzyść);
3) sposobie prezentacji głowy państwa (w „Olimpie…” prezydent był – poza tym, że biały, a grał go Aaron Eckhart – człowiekiem twardym, poważnym i nie lękającym się wroga, w „Świecie…” prezydent jest – poza tym, że czarny, a gra go Jamie Foxx – nieco strachliwym wesołkiem, który po swojej zdemolowanej rezydencji biega w sportowych butach);
4) sposobie kreacji głównego bohatera (w „Olimpie…” grał go Gerard Butler, u którego na pierwszy rzut oka było widać, że potrafi być bezwzględną maszyną do zabijania złoczyńców, zaś w „Świecie…” tego, w którym jedyna nadzieja, gra Channing Tatum o uśmiechu i wyrazie twarzy, powodującym, że wszystkim dziewczynom od razu miękką nogi; i chociaż Tatum pasuje do takiej roli, to jednak wolę, gdy to Butler z zaciętą miną ratuje Biały Dom, prezydenta i w sumie cały świat, bo jemu jakoś bardziej wierzę niż Tatumowi, który jeszcze w zeszłym roku paradował prawie nagi u Soderbergha w „Magicznym Micke’u”);
5) roli dziecka w prezentowanej historii (w „Olimpie…” był to chłopiec, syn prezydenta, którego terroryści zamierzali wykorzystać do tego, by złamać głowę państwa, w „Świecie…” jest to dziewczynka, córka głównego bohatera, którą terroryści chcą posłużyć się, by ten oddał się w ich ręce, a oni mogli spokojni dokończyć dzieło zniszczenia).
To takie najważniejsze, choć nie wszystkie różnice pomiędzy omawianymi filmami, które pokazują, że w Hollywood kino rozrywkowe, kino katastroficzne robi się według jednego sprawdzonego przepisu. Co się zaś tyczy już tylko samego „Świata…”, to warto zauważyć, że do tej pory Emmerich lubował się w zniszczeniach na skalę globalną („Dzień niepodległości”, „Pojutrze”, „2012”), teraz postanowił ograniczyć się do skali lokalnej, wręcz jednostkowej – skupił się na jednym budynku. Jednak nie ważne, czy jest to skala „makro” czy „mikro”, nadal wie, jak bawić się filmowymi klockami i dostarczać efektownej rozrywki. A że mniej więcej w tym samym czasie Faqua postanowił dokonać swoich zniszczeń i zrobił to – według mnie – lepiej i ciekawiej, to już inna kwestia.
* Proszę porównać przód ulotki/plakatu „Olimpu w ogniu” z tyłem ulotki „Świata w płomieniach”.