Na ciągle powiększającej się liście filmów z gotowaniem w tle, pojawił się kolejny. Jest nim „Szef”, który bardzo przyjemnie łechta kinomańskie podniebienie. Dzieje się tak, ponieważ w każdej scenie widać, że powstał on nie tylko z miłości do kina, ale przede wszystkim z miłości do przyrządzania różnych, nie tylko wymyślnych smakołyków oraz chęci dzielenia, oczarowywania i uwiedzenia nimi otoczenia.
Jak w przypadku prawie każdego filmu fartucha i noża, tak i tutaj chodzi o sztukę (bo przecież przygotowanie niebanalnego dania jest sztuką samą w sobie), pasję, mistrzostwo i wychodzenie poza standardy w tym, co się robi. A że rzecz dotyczy jedzenia, więc „Szef” również pokazuje, że nie należy schlebiać pospolitym przyzwyczajeniom i gustom (tego dotyczyli również np. „Faceci od kuchni”), tylko trzeba sobie pozwalać na nowe kulinarne doświadczenia i eksperymenty, które najczęściej okazują się o niebo lepsze od tego, co już tak dobrze znamy i lubimy.
Ale tak naprawdę nie o wymyślne dania tu idzie, lecz o potrzebę dawania innym czegoś dobrego i wspomnianą już pasję gotowania i przyrządzania posiłków. Bo, jak się okazuje, szczęśliwym można być, serwując wyśmienite kanapki, czyli danie typu fast foodowego. I to prosto z gastronomicznej przyczepy. Rzecz w tym, by przyrządzać je nie tylko z pomysłem, ale przede wszystkim z rozradowanym sercem.
Tym, co jednak odróżnia „Szefa” od filmów – nazwę je raz jeszcze – fartucha i noża, jakie powstały w ostatnich latach, jest to, o czym już też wcześniej wspomniałem: po pierwsze, że wychodzi on poza restaurację, a po drugie, że – i to jest zupełna nowość w tym gatunku – w tak wielkim stopniu wykorzystuje on znaczenie w dzisiejszym świecie mediów społecznościowych, szczególnie twittera, i tak modnego już tweetowania (polska pisownia). Ten film wręcz stoi na twitterze, bo to krótkie wpisy (możemy zobaczyć je na ekranie i usłyszeć ćwierkanie, gdy znikają) rozpętują całą fabularną burzę i popychają akcję do przodu, a co za tym idzie działania głównego bohatera, Carla, którego gra Jon Favreau – reżyser, scenarzysta i producent filmu w jednym.
„Szef” to nie tylko dynamiczna rzecz o pasji gotowania i porażającej mocy twittera, której towarzyszy porywająca i wpadająca w ucho muzyka. To również rzecz o ojcostwie i budowaniu więzi z dzieckiem (synem) i przyznawaniu się do życiowych błędów. Co ciekawe, Favreau nie bał się pokazać, że w życiu to często jest tak, że Mały uczy się od Dużego (np. czym jest karmienie ludzi), a Duży od Małego (np. czym jest twitter i tweetowanie). Między innymi dzięki temu nowe dzieło reżysera „Iron Mana” (tak, to facet od dwóch części „Iron Mana” zrobił taki smaczny, nieefekcjairski i jakże pogodny film!) jest ludzkie i nie pozostaje tylko filmem o pasji gotowania.
Nie sposób nie wspomnieć o wielkich nazwiskach tego tytułu, które nie miały najwyraźniej oporów, by pojawić się u Favreau tylko na chwilę: Dustin Hoffman, Robert Downey Jr i Scarlett Johansson – jakże wspaniale się na nich patrzy. Ich krótka obecność dodaje temu filmowi dodatkowego uroku i klasy.
Żeby nie ograniczyć się tylko do opiewania „Szefa”, napiszę, że do minusów tego filmu można zaliczyć jego długość - jest ciut za długi. Ale jednocześnie nie oznacza to, że ciągnie się jak ser na pizzy. Nie. Przyczynia się jednak znacząco do burczenia w brzuchu. Co w przypadku takiego filmu stanowi podwójne wykroczenie.
Mimo tego, jakby powiedzieli to Francuzi: bon appetit i udanego seansu!