Cykl „Szklanej pułapki”, który właśnie doczekał się piątej części, na dobre już obrósł kultem. Co więcej, jej część pierwsza, to już dzisiaj klasyka, którą można oglądać na okrągło i nigdy się nie nudzi. Pewnie też dlatego „Szklana pułapka” jest gwiazdą – najczęściej – sylwestrowej nocy. To taki życiowy „pewniak”, jak śmierć czy podatki. Bo Sylwester bez niej, to jak Wigilia bez „Kevina…” – to święto niekompletne.
Oczywiście cały ten cykl nie byłby tym, czym jest bez Bruce’a Willisa, wcielającego się w postać niepokonanego już od ćwierć wieku Johna McClane’a – nowojorskiego detektywa, którego kłopoty trzymają się jak pchły psiego ogona. To właśnie Willis nadał McClane’owi niepowtarzalnego rysu zwykłego policjanta (to nie jakiś tam mięśniak w stylu Stallone; chociaż w czwartej i najnowszej piątej części Willis jest wyraźnie „przypakowany”), sypiącego jak z rękawa żarcikami i wesołymi odzywkami. Bo któż dzisiaj nie zna jego „Yippee-ki-yay, motherfucker”, powiedzonka, które na dobre weszło do mowy potocznej.
A co przynosi ze sobą „Szklana pułapka 5”? Przede wszystkim serię wybuchów, eksplozji i pościgów (w zasadzie to jest jeden długi pościg moskiewskimi ulicami, bo tym razem akcja rozgrywa się w Moskwie), których nie powstydziłby się bondowski cykl. Owszem, już „Szklana pułapka 4.0” była w dużej mierze popisem efektów specjalnych – do tego stopnia, że miejscami ocierała się o parodię (patrz: McClane „ujeżdżający” F-16?), ale w „piątce” jest tych wszystkich nieprawdopodobnych fajerwerków chyba jeszcze więcej i to one składają się na całą fabułę. Nie ma już tego, co było w pierwszych trzech częściach, czyli tworzenia klimatu historii, spokojnego zawiązania akcji, co dodatkowo budowało napięcie, a jednocześnie pozwalało na powolne uwikłanie bohatera w kłopoty.
W „Szklanej pułapce” A.D. 2013 wszystko, czyli cała akcja, zaczyna się szybko, dzieje się szybko, i równie szybko się kończy. W tym miejscu warto zwrócić uwagę na to, że najnowsza część jest najkrótsza z całej serii, bo trwa nieco ponad 90 minut, gdzie cztery poprzednie wychodziły poza dwie godziny. Jest więc szybko, efektowanie, nawet efekciarsko, lekko, czasem nawet NAMIASTKOWO śmiesznie (ale to już nie to poczucie humoru, co kiedyś…), ale nie refleksyjnie. A refleksyjnie mogłoby być, bo tym razem John McClane przyjeżdża do swojego syna (właśnie do Rosji), z którym od lat nie miał żadnego kontaktu i nawet nie wie, że syn jest agentem CIA. Dlatego stosunek McClane’a juniora do McClane’a seniora jest, delikatnie mówiąc, oziębły. Przynajmniej na początku. Ale to w zupełności nie przeszkadza im w załatwianiu „kilku” rosyjskich szumowin i narobieniu „trochę” bałaganu.
Nie powiem, że źle mi się oglądało tę część, bo bym skłamał. Na Willisa, jako McClane’a, nadal przyjemnie się patrzy i pomimo tego, że aktor jest już w sile wieku (rocznik 1955) nie można odmówić mu sprawności fizycznej. W ogóle to w tej części bohater Willisa osiągnął stan nieśmiertelności. Pomijam już to, że kule się go nie imają, bo tak było zawsze, ale np. z najgorszej kraksy samochodowej (wielokrotnego „koziołkowania”) wychodzi bez najmniejszego zadrapania, bez uronienia nawet kropli krwi. Niesamowite. Ale nadal brudzi i niszczy białą koszulkę – swój znak rozpoznawczy. Tak że tradycji stało się zadość.
Najnowsza „Szklana pułapka” – powtórzę raz jeszcze to sformułowanie – to już nie jest to, co kiedyś. Bo kiedyś to ciekawa fabuła, świetne dialogi i efekty specjalne współgrały ze sobą, tworząc film(y) nie do zdarcia. Teraz twórcy, chcąc iść z duchem czasu, zapominają o esencji tego cyklu, stawiają na rozmach i sceny, które wbijają w fotel, i hałas, który ogłusza. Gdyby tak dłużej posiedzieli nad scenariuszem, to pozwoliliby McClane’owi-Willisowi zestarzeć się z klasą, a nie tylko z rozmachem. A nam-fanom dostarczyliby nieustających przyjemności w niejednego Sylwestra.