Skąd się biorą dzieci?
„Teoria wszystkiego” mogłaby być – i nie mam na myśli fizycznej wędrówki bohaterów z punktu A do punktu B – wyjątkowym kinem drogi, gdyby nie fakt, że fascynujące zmagania umysłu wybitnego naukowca z ograniczeniami, które narzuca postępującą choroba Lou Gehriga i które od pięćdziesięciu lat Hawking skutecznie zwycięża, ustępują miejsca najmniej istotnym oraz, niestety, najchętniej rozdrapywanym przez Anthony’ego McCartena elementom osobliwej biografii wybitnego fizyka.
Akcja filmu rozciąga się na kilka dekad. Stephena (Eddie Redmayne) i Jane (Felicity Jones) poznajemy w 1963 roku, na chwilę przed tym, jak student uniwersytetu Cambridge trafia do szpitala, gdzie dowiaduje się, iż cierpi na stwardnienie zanikowe boczne. Mimo że lekarze wieszczą rychłą śmierć, Stephen postanawia ukończyć doktorat i wziąć za żonę pannę Wilde.
Scenariusz został oparty na książce Jane Hawking pod tytułem „Podróż ku nieskończoności”. W tym układzie słońcem (na co wskazują materiały do scenariusza) jest żona Hawkinga, i to z jej perspektywy obserwujemy uwięzionego w sparaliżowanym ciele profesora. Nadrzędnym celem – podobnie jak w przypadku „Gry tajemnic” – jest dla twórców wzbudzenie litości w odbiorcach. Film Jamesa Marsha grzęźnie w poetyce klasycznego wyciskacza łez i, choć jest pomnikiem wielkiego naukowca, bliżej mu do pieśni żałobnej niż panegiryku. Tym sposobem nacechowane emocjonalnie sceny (krykiet, kąpiel) zostają zdominowane przez kwestie banalne. Marsh odtwarza, aż do znudzenia, scenki, w których umartwiona Jane (tu okropne zbliżenia na szklane oczęta) wyręcza Stephena w najprostszych czynnościach tudzież załamuje ręce nad dwójką nieznośnych dzieciaków. Co więcej, twórca dokumentu „Projekt Nim” roztrząsa temat fatalnej sytuacji finansowej rodziny Hawkingów, przy czym niechętnie wspomina o udzielanej im przez studentów pomocy i o stypendiach naukowych.
W – i tak chaotycznej – „Teorii wszystkiego” scenarzysta niepotrzebnie podkreśla negatywną rolę rodziców Stephena i Jane w skomplikowanym wątku erotycznym. Pani Beryl „swatka” Wilde (Emily Watson) namawia córkę, aby dołączyła do kościelnego chóru, ponieważ wie, że opiekę nad nim sprawuje „świeżo upieczony” przystojny wdowiec. Z kolei Hawkingowie, bierni w dobie największego kryzysu w rodzinie syna, są niesprawiedliwymi arbitrami w głupim sporze o ojcostwo Timothy’ego Hawkinga. Przyjemną odskocznią od rozdmuchanych sercowych rozterek są za to wplecione w fabularne nici ciekawostki na temat wszechświata oraz zaprawione humorem, potraktowane z odpowiednim dystansem, zgrzyty pomiędzy nauką i metafizyką.
Legenda Stephena Hawkinga nie przeszkadza Eddie’emu Redmayne’owi w spektakularnym naśladownictwie grymasów i deformacji spowodowanych paraliżem. Talentem nie ustępuje koledze z planu Felicity Jones, która wydobywa najszczersze emocje z postaci zadziornej humanistki. I to doskonałe aktorstwo właśnie jest przyczyną komercyjnego sukcesu filmu. McCarten i Marsh stronią od czarnych dziur, a ciężką pracę fizyka sprowadzają – paradoksalnie – do cudownych objawień. „Teoria wszystkiego” jest więc wspaniałą walentynkową alternatywą dla „Pięćdziesięciu twarzy Greya” – niczym więcej.
Marcin Czarnik