O Rubenie Ostlundzie mówi się, że to najlepszy z uczniów Michaela Haneke. Jego „Turysta” nie podwarza tej opinii.
Kino skandynawskie, nie tylko szwedzkie, ma już to do siebie, że jest ciche, niespieszne, ale za to pełne skupienia, obserwacji i dokładne. Ono kocha się w detalach i detali nie szczędzi. „Turysta” ma doskonały, dość szybki punkt zapalny, co sprawia, że widz skupia się na obserwacji szczegółów już w początkowej fazie filmu. I od tego momentu nie może przestać.
Wszystko za sprawą bardzo ciekawej i trudnej w ocenie sytuacji. Oto szwedzka rodzina jedzie na narty w Alpy. Wszystko wygląda wspaniale. Góry robią wrażenie. Ośrodek wygląda na luksusowy. Rodzina prezentuje się równie fantastycznie. Ojciec, matka, starsza córka i młodszy syn. Widać, że mają dobre relacje. Rodzice są opiekuńczy, a dzieci posłuszne. Robią sobie zdjęcia. Widać, że są szczęsliwi. Jedyna rzecz, jaka się nie zgadza to muzyka. Dziwne niepokojące dźwięki. Jakby niepasujące do obrazu. Jakby zwiastujące coś niedobrego. Rychło dochodzi więc do dziwnego zdarzenia. Rodzina je śniadanie na odkrytym tarasie widokowym blisko gór. Spostrzegają lawinę. Ale kontrolowaną. Regulowaną przez odpowiednie wybuchy. Przynajmniej tak się zdaje. Ludzie robią zdjęcia. Jest euforia. W pewnym momencie zaczyna się panika. Lawina zbliża się szybko i sprawia wrażenie jakby wyszła spod kontroli. W atmosferze wrzasku ludzie próbują się ratować. Matka bierze dzieci pod pachę. Potrzebuje pomocy. Patrzy w stronę męża. Ten łapie telefon i serwuje się ucieczką. Matka zakrywa dzieci ciałem. Jej ciało pokrywa śnieżny pył. Lawina jednak była kontrolowana. Wszyscy żyją. Zaczynają się śmiechy. Wraca ojciec. Rodzina kończy śniadanie w komplecie.
Ostlund portertuje obraz rodziny w kryzysie. Na nieskazitelnym szkle pojawiła się rysa. Ojciec w chwili zagrożenia zapomniał o rodzinie. Żona nie potrafi mu tego darować. Filmowy problem przypomina tu śnieżną kulę, która tocząc się w dół, staje się coraz większa. I faktycznie. Zaczyna się od detali. Jest więcej milczenia. Próby wytłumaczenia. W końcu sytuacja robi się nie do wytrzymania.
Ten film bardzo przypomina mi polską „Rysę” Michała Rosy, w której wiekowe już małżeństwo staje w obliczu kłamstwa, które miało mieć miejsce jeszcze przed ich ślubem. Nagle wiarygodność męża została podważona. Czy mąż oświadczył się z miłości, czy było to jedynie pewnego rodzaju zagranie, które gwarantowało mu wtedy bezpieczeństwo. Obaj twórcy stawiają w swoich filmach identyczne pytanie: czy nawet jeśli doszło do zaniedbania, czy kłamstwa, to czy nie warto puścić tego w niepamięć? Czy rozgrzebywanie ran do krwi jest tu najlepszym rozwiązaniem? Czy nawet jeśli małżonek popełnił błąd, to czy możliwym jest, aby przekreślił on wszystkie jego dotychczasowe dokonania? W „Turyście” dodatkowym bohaterem są dzieci. Są niczym zakładnicy sytuacji, na którą sami nie mają najmniejszego wpływu. Stanowią dodatkowy element podkreślający dramatyzm tej historii. Wcale nie słabszy niż widok zbliżającej się lawiny.
Film Ostlunda, podobnie zresztą jak niedawna „Zaginiona dziewczyna” Davida Finchera, podkreśla jak bardzo skomplikowaną instytucją jest małżeństwo. Mówi o tym, jak trudno jest w nim jednoznacznie i sprawiedliwie ocenić pewne zachowania i sytuacje, a także, jak niełatwo sprawić, aby dwoje różnych od siebie osób tworzyło harmonijną jedność. Stanowi też doskonały bodziec do bliższego zapoznania się z twórczością tego interesującego artysty.
Rafał Kaplita
Ocena: 9/10