Trzeba to powiedzieć wprost: czystego kina akcji jest dziś na ekranach tyle, co kot napłakał. Nie robi się go już tak dużo, co w latach 80. (wtedy kiedy ten rodzaj kina się narodził) i 90. (kiedy miał swój złoty okres), a jeśli już, to jest ono spajane z innymi gatunkami i rodzajami filmowymi. Tym sposobem, jeśli idziemy dziś do kina na film akcji, to najczęściej na jego hybrydę z komiksem („Iron Man”, „Transformers”, „Avengers”, „Batman”), komedią („Kick-Ass”, „Drużyna A”), czy fantasy („Legion”, „Sucker Punch”). Zresztą, wymieniać można by dużo. Kina akcji w czystej postaci jest dziś niewiele i może właśnie dlatego, kiedy się pojawia… robi furorę. Myślę tu oczywiście o kontynuacji „Uprowadzonej”, która, bazując na świetności poprzedniczki, sama dostarcza człowiekowi ogromu radości i przeżyć z jej oglądania. A przynajmniej tak było w moim przypadku.
Już dziś jestem w stanie powiedzieć, że „Uprowadzona” (tak pierwsza, jak druga część) to nowa jakość na gruncie współczesnego kina akcji. Pomyśleć można – jak to (?!?), skoro film w dużej mierze odwołuje się do kina lat 90.; praktycznie z niego wyrasta, skoro ściąga (przynajmniej trochę) od Bonda, skoro, przecież, jego historia jest tak niewyszukana, tak już nam znana. Ile to już bowiem razy kogoś porywano na dużym ekranie? A jednak jest w tym filmie coś absolutnie świeżego, coś, co sprawia, że kolejną, podobną historię, przeżywamy jak pierwszy pocałunek czy pierwszą jazdę samochodem. Myślałem dużo nad fenomenem „Uprowadzonej”. Zastanawiałem się, czy to może dzięki Liamowi Neesonowi – odtwórcy głównej roli, który faktycznie tworzy tu prawdziwą KREACJĘ, czy z powodu TEMPA akcji, które jest doprawdy zawrotne, czy może z powodu KONKRETNOŚCI tej historii, która, niczym męska psychika, stawia jasny cel i wyznacza dążenie bez zbędnych przystanków i skoków w bok. Może i tak. Kiedy jednak dłużej pomyślę, dochodzę do jeszcze jednego wniosku, a raczej różnicy, która niby niepostrzeżenie, ale jednak rysuje się między „Uprowadzoną” a kinem akcji z jego początków.
Bez najmniejszej urazy do kina akcji sprzed lat, nie można nie powiedzieć, że było to kino chaotyczne, kino „na hura”, gdzie bohaterowie w akcie zemsty brali sprawy w swoje ręce, następnie „gnata” i robili tzw. „rozpierduchę”. Ale ta „rozpierducha” nie była specjalnie przemyślana, nie była wcześniej planowana. Po prostu, otwierało się drzwi, a następnie ogień. Ot, i cała filozofia.
Bryan Mills, bohater „Uprowadzonej” to, dla odmiany, perfekcjonista, człowiek, który patrząc na zegarek nie sprawdza godzin, lecz sekundy; to gość, który się nigdzie nie spóźnia, który ma wszystko wykalkulowane i przewidziane. Już słynne hasło z tego filmu (powtórzone w kontynuacji) odnosi się właśnie do sytuacji, w której ktoś zostaje porwany, a Mills, kontaktując się ze swoją córką, mówi jej, co następnie się wydarzy i jak ta ma się zachować. Bo on wszystko przewiduje. To jest domeną tego bohatera, ale także całego filmu, który skrojony został nie na minuty, lecz znów na sekundy. I tu upatrywałbym jego świeżości; świeżości formy, ale także świeżości odbioru przez widza. Kiedy, tym razem porywają Millsa i jego żonę, ten, spętany i z zasłoniętą twarzą, jedzie czyimś furgonem i odmierzając dokładnie czas liczy wszystkie zakręty, zapamiętuje towarzyszące odgłosy. Choć nic nie widział, to najprawdopodobniej wie, gdzie jest, gdzie go uwięziono. I gdyby choć jedna rzecz się nie udała, gdyby jeden malutki trybik nie zagrał, byłoby „po ptakach”, ale nie, my bliscy załamania nerwowego jesteśmy podtrzymywani na duchu, do granic wytrzymałości, do końca, patrząc, jak co minutę wszystko może wziąć w łeb.
Szczegółowość historii sprawia, że film jest bardzo na czasie. W dobie, kiedy różnice w cenach liczy się w groszach, kiedy mechanizmy mają tyle drobnych części, że jak któraś z nich się zepsuje, to trzeba wymieniać wszystko, kiedy ważymy się pięć razy dziennie, jedząc liczymy kalorie, a jadąc samochodem patrzymy na licznik, również kino akcji musi być drobiazgowe, bo dzięki temu jest autentyczne. Owszem, kino przyzwyczaiło nas, że mająca wybuchnąć bomba zostanie wyłączona na sekundę przed końcem. Ale, drodzy Państwo, kogo to dziś już zadowala. Prawdziwą bombą musi być już cały film. Od pierwszej do ostatniej… sekundy. Nie minuty.
Z kontynuacjami sprawa ma się tak, że z reguły rozczarowują. Kino zna jednak przyjemne wyjątki od tej reguły, jak chociażby „Terminator 2: Dzień sądu”, „Artur 2”, „Ojciec chrzestny 2”, „Obcy”: Decydujące starcie”, „Władca pierścieni: Dwie wieże”, „Piraci z Karaibów: Na krańcu świata”, a o ostatnio nawet „Niezniszczalni 2”. Wśród tej niepełnej listy różnorodnych filmów i ich udanych drugich części, które powstały na przestrzeni wielu lat, od teraz należy umieścić jeszcze „Uprowadzoną 2”. Bo chociaż zmienił się reżyser (scenarzyści jednak pozostali ci sami) to koncepcja „dwójki” pozostała taka sama jak w „jedynce”. W myśl zasady, że to, co raz się sprawdziło, sprawdzi się i drugi.
Akcja drugiej części rozgrywa się niedługo po wydarzeniach pokazanych w części pierwszej. Ojciec jednego z mężczyzn zabitego w „jedynce” przez Bryana Millsa, bohatera granego przez Liama Nessona, nad grobem swojego syna i jego kolegów postanawia zemstę. W odwecie porywa Millsa i jego żonę. Córki już mu się nie udaje uprowadzić, gdyż Mills wykazuje się, jak zwykle, inteligencją, opanowaniem i niebywałymi umiejętnościami, które sprawiają, że tym razem to córka pomoże swojemu ojcu.
Zacznę od tego, że ten pomysł mógł się nie sprawdzić. Wcześniej napisałem, że to, co zadziałało za pierwszym razem, zadziała i za drugim, ale tak naprawdę ta zasada nie zawsze się sprawdza. By wszystko „zadziałało”, potrzeba wyczucia tematu, dobrego scenariusza, dobrego reżysera i przede wszystkim dobrego aktora/aktorów. Ale po kolei.
Wyczucie tematu równa się tutaj przeniesienie konstrukcji fabuły z części pierwszej do części drugiej, o czym już krótko wspomniałem na początku. Bez kombinowania, bez udziwniania i bez ulepszania na siłę. Sprawa była o tyle prosta, że – co też już zostało powiedziane – scenariuszem kontynuacji „Uprowadzonej” zajęli się ci sami ludzie (Luc Besson i Robert Mark Kamen), którzy cztery lata wcześniej wymyślili tę historię i „czują jej bluesa”; wiedzą jak rozłożyć wszystkie jej elementy i akcenty, by sprawdziły się jako całość na wielkim ekranie. A konstrukcja fabuły (obu części) jest bardzo prosta: zaczyna się od krótkiego wprowadzenia, przedstawienia bohaterów w przyjemnej atmosferze, by za chwilę zburzyć ten spokój (dochodzi do porwania) i od tego momentu już prawie do samego końca trzymać i bohaterów i nas-widzów w nerwach (mnie na pewno), może nawet doprowadzić do lekkiej tachykardii, aż w końcu dochodzi do krwawego (dla porywaczy) a zarazem radosnego (dla porwanych) rozstrzygnięcia. Ostatnia scena to nawiązanie do tego, o czym była mowa gdzieś na początku, niby mimochodem, by dać widzom i ich skołatanym nerwom odsapnąć (mnie na pewno), uśmiechnąć się i wyjść z kina (teraz z „Uprowadzonej 2”) z uczuciem pełnego zadowolenia (jak było w moim przypadku).
Kwestia kolejna to reżyser. Pierwszą cześć reżyserował Pierre Morel, drugą Olivier Megaton. Owszem, te nazwiska niewiele mówią przeciętnemu widzowi, którego zainteresowanie kinem kończy się na oglądaniu filmów. Ale warto jednak wspomnieć tu, że obaj panowie współpracuje stale z Bessonem i reżyserują to, co on napisze, więc – siłą rzeczy – musi to być pomyślna współpraca skoro tak jest, co też widać i czuć w przypadku „Uprowadzonej” i „Uprowadzonej 2”. Obie części, po prostu, nie rozczarowują, nie zawodzą. Właśnie ze względu na dobry scenariusz, w którym nie ma dłużyzn i niepotrzebnych scen, i sprawdzoną reżyserię, a także – już teraz – swoją schematyczność, która tutaj działa tylko na korzyść filmu. Pomimo tego, że „znałem już reguły tej gry”, to poddałem się jej, jakbym przystępował do niej z pierwotną nieświadomością.
I ostatnia kwestia, ale wydaje się być tu najważniejszą: odtwórca głównej roli. Może być świetny scenariusz, świetny reżyser, ale jeśli aktor nie jest wyrazisty i charyzmatyczny, i nie ma tego „czegoś” w sobie, co w dodatku jeszcze idealnie pasuje do danej roli, to można się napisać i prężyć, a i tak nic z tego nie będzie. Oczywiście chodzi tu o kilkakrotnie wymienianego Liama Nessona. Można się z tym nie zgodzić, ale bez tego aktora to nie byłby tak dobry i wciągający film. Nie raz i nie dwa pisałem, że z wieloma aktorami jest jak z winem – im starsi, tym lepsi. I Liam Nesson do takich się zalicza. Na niego się nie tylko przyjemnie patrzy (ten spokój, ta postura, ta charyzma), ale i świetnie słucha; tego tembru głosu, który wywołuje ciarki na plecach, a w którym tyle spokoju a zarazem czuć ogrom władzy. I jak mówi do porywacza, pełen opanowania, ale pewnie, że jeśli nie uwolni jego córki (część pierwsza), to on go znajdzie i zabije, to nie sposób nie uwierzyć w te słowa. Dlatego już dla samego aktora warto iść do kina i raz jeszcze obejrzeć „tę samą historię”.
Po obejrzeniu „dwójki”, a jeszcze przed pisaniem tego tekstu, odświeżyłem sobie „jedynkę”, której dawno nie widziałem. I muszę powiedzieć, że wywołała ona u mnie takie emocje i takie wrażenia, jakbym ją oglądał pierwszy raz. Jednocześnie znając już dwie części, zacząłem się zastanawiać, czy to, co sprawdziło się już dwa razy, sprawdzi się i trzeci raz? Bo zapewne, prędzej czy później, do tego dojdzie, że w tytule pojawi się „trójka”. Pytanie tylko: kto i kogo teraz porwie? Bo kto będzie ścigał i wymierzał sprawiedliwość już wiadomo.