O tym filmie można pisać filmoznawcze rozprawy i dzieła głęboko analityczne, a i tak na końcu każdy autor dojdzie do jednego wniosku: o „Valhalli: Mrocznym wojowniku” nie da się powiedzieć, że coś jest w nim „na pewno”. Po seansie filmu Nicolasa Windinga Refna, który odbył się w ramach Dyskusyjnego Klubu Filmowego „KLAPS” w Wojewódzkim Domu Kultury w Rzeszowie, przez ponad godzinę rozmawialiśmy o dziele autora „Drive”; z pomocą zaproszonego gościa (dra Wojciecha Birka z Uniwersytetu Rzeszowskiego) rozkładaliśmy to dzieło na czynniki pierwsze; analizowaliśmy prawie każdą jego scenę, prawie każdy dialog, a nawet każdy ruch (czy raczej bezruch) garstki bohaterów, i na końcu tej analitycznej dyskusji zostaliśmy z równie wielką niewiadomą, jak na początku, kiedy do niej zasiadaliśmy. Co nie znaczy, że nasza analiza i wymiana myśli była jałowa i bezowocna. Po pierwsze, pozwoliła „oznakować” ważne miejsca w filmie i rzuciła nieco bladego światła na tę opowieść. A po drugie, pokazała i przypomniała, że raz na jakiś czas pojawiają się takie filmowe dzieła, po obejrzeniu których skonsternowany widz chociaż nie wie, „co autor miał na myśli”, to wie, iż właśnie obejrzał coś innego niż zazwyczaj ogląda i zetknął się z czymś, co nie jest dla wszystkich.
Co zatem wiemy po obejrzeniu „Valhalli…”? Wiemy, że jest wojownik o przydomku Jednooki (w tej roli Mads Mikkelsen), który nadał mu jedyny chłopiec (jedyne dziecko) występujący w tej historii. Wiemy, że wojownik ten nie wypowiada ani jednego słowa (dlaczego nie wypowiada? – tego już nie wiemy). Wiemy, że jest on maszynką do zabijania i bohaterem, który chce – początkowo jako niewolnik – przetrwać. Wiemy, że ma on jakiś cel (jaki? – tego do końca i jednoznacznie nie możemy stwierdzić; chodzi o Ziemię Świętą, o Jerozolimę, ale czy na pewno?) i że podąża ku niemu. Wiemy, że są wikingowie, chrześcijanie, a nawet…Indianie. Wiemy, że chodzi tu o wiarę i że akcja rozgrywa się gdzieś około X wieku (ale i to podczas dyskusji zostało poddane pod wątpliwość…). I wiemy, że jest to wizualny, chłodny w barwach spektakl, podzielony na sześć części, który – jak ktoś napisał w jednej z recenzji – przypomina „Czekanie na Godota”; akcja jest zawieszona, „nic się nie dzieje”, a jednak dzieje się wiele, i nie ma co się łudzić, że ta opowieść się „rozkręci”. Bo to nie „Bravehart”, to nie „Gladiator”, to „Valhalla…”, który jednak ma coś wspólnego z wymienionymi tytułami – jak o tamtych filmach, tak i o tym, trudno zapomnieć. Ale czy będzie się chętnie do niego wracać jak do tych wymienionych? To już kwestia bardzo indywidualna i bardzo sporna.
Antonioni powiedział kiedyś, że film, który można opowiedzieć, to nie jest udany film. Może na potrzeby „Valhalli…” warto sparafrazować tę myśl i powiedzieć, że film, który da się zrozumieć, to nie jest udany film?
Są takie filmy, po których obejrzeniu pozostaje mętlik w głowie. Takie, które z jednej strony nasuwają ogrom myśli na ich temat, z drugiej zaś pozostają niemożliwe do jednoznacznego odczytania, czy jak kto woli zinterpretowania. „Valhalla: Mroczny wojownik” jest takim filmem, który podsuwając pewne tropy interpretacyjne, jednocześnie zasiewa co do nich wątpliwość; jest jak muzyka bez słów, którą zamiast rozumieć, należy poczuć i przeżyć. W każdym razie nie ma innego wyjścia.
Przedostatni film Nicolasa Winding Refna jest charakterystyczny dla swojego twórcy, choć z drugiej strony trudno doszukać się w nim wyraźnych podobieństw do innych utworów. Jest bowiem daleki od stylu wcześniejszych filmów, gdzie wszystko wygląda jak w paradokumencie. Przedstawiona w nich rzeczywistość jest „zwykła”, ich historie bardziej „przyziemne”, bo opowiadające o gangsterach, dealerach narkotykowych, oszustwach. Nieco inaczej ma się sprawa z „Bronsonem” opowiadającym o najsłynniejszym więźniu Wielkiej Brytanii. Ten film jest zwariowany jak jego bohater, kompletnie dezorientujący widza, powiedziałbym, że jest wręcz schizofreniczny. Jednak jeśli w dalszym ciągu chce się znaleźć podobieństwo do „Valhalli…”, to pozostaje się zadowolić niedosłownością obu filmów. Niczym więcej. I po tym wszystkim można znów myśleć, że ten najmroczniejszy z filmów Refna jest podobny do późniejszego „Drive” (żeby nie powiedzieć na odwrót), bo wspólny jest dla nich temat odkupienia głównego bohatera, hipnotyczny nastrój i swego rodzaju odrealnienie świata przedstawionego. Co jednak z tego, skoro oba filmy są niczym ogień i woda – ostatecznie do siebie zupełnie niepasujące, wręcz sobie przeciwstawne. Jeden miły dla oka („Drive”), drugi brzydki i odrażający, jeden opowiadający historię współczesną, drugi zakotwiczony setki lat temu. I gdyby się dłużej zastanowić, to można by jeszcze wymienić wiele takich kontrastów. Pytanie jednak, czy jest sens. W końcu czy filmy muszą być powtarzalne?