Bohater tego niemieckiego filmu, Frank, do swojego iPhone’a opowiada taki żart: Mężczyzna idzie do lekarza, który mówi: Mam dla pana dwie złe wiadomości. Ma pan raka – to pierwsza zła wiadomość. Druga zła wiadomość jest taka, że ma pan Alzheimera. Na co mężczyzna odpowiada: Dobrze, że chociaż nie mam raka.
Powyższy dowcip to jeden z wielu sposobów Franka na poradzenie sobie ze świadomością, że ma wyjątkowo złośliwego raka mózgu i że już niewiele czasu mu zostało. Dlatego reżyser „W pół drogi”, Andreas Dresen, nie owija w bawełnę, nie bawi się w podchody i nie przygotowuje nas, widzów, na tę dramatyczną wiadomość. O niej dowiadujemy się od razu – już na wstępie, byśmy dalej mogli skupić się na postępującej chorobie bohatera i jego zachowaniu, które odbija się na jego rodzinie – żonie i dwójce dzieci.
Jak każdy film, który porusza kwestię choroby i śmierci, tak i ten niesie ze sobą obrazy bólu i cierpienia. Dlatego trzeba się do niego odpowiednio nastroić. Ale nie ma w tej historii zrywów, wstrząsów i zwrotów akcji. Wszystko postępuje powoli/szybko(?) i metodycznie – dokładnie jak choroba. Natomiast naszym zadaniem jest przyglądać się temu i uświadamiać sobie, że śmierć jest elementem naszego życia i trzeba umieć przyjąć ją do wiadomości. I nie ma znaczenia, czy przychodzi ona wcześniej, czy później. Ważne, że nie da się od niej uciec. A skoro nie da się od niej uciec, to trzeba się przy niej chociaż na chwilę zatrzymać, porozmawiać o niej, pokazać ją i tym samym oswoić się z nią – bo takie też było założenie twórcy i z takich też refleksji utkany jest ten film.
„W pół drogi” ma w sobie wielką prostotę i jasny przekaz. Zabrakło mi jednak w tej historii emocji i wszystkiego tego, co by sprawiło, że polubiłbym głównego bohatera i szczerze mu współczuł. Ale to odczucie bardzo subiektywne, z którym spora część widzów na pewno się nie zgodzi. Jest to więc jakiś punkt wyjścia do dyskusji, co też oznacza, że reżyser osiągnął swój zamierzony cel.