W filmie „Wałęsa. Człowiek z nadziei” zobaczyłem piękną Polskę i odważnych Polaków z roku 1980 i końca lat 70.
Wtedy jako Polacy ceniliśmy sobie wolność, wartość wręcz nachalnie podkreślaną przez filmową muzykę. Wtedy zdolni byliśmy do podejmowania strajków w obronie zwalnianych kolegów z pracy, jak Anna Walentynowicz. Wtedy też potrafiliśmy wspólnie walczyć o interesy wszystkich Polaków poprzez tzw. strajki solidarnościowe. Wtedy również upomnieliśmy się o kraj dla obywateli i zwykłych ludzi, a nie tylko dla zakłamanej władzy. Wtedy potrafiliśmy żądać wolności zrzeszania się, w tym tworzenia wolnych związków zawodowych. Wtedy dbaliśmy o tradycję i pamięć dla pomordowanych w 1970 roku. Wtedy jeszcze solidarność znaczyła to, co powinna znaczyć i dlatego stała się nazwą „Solidarności”. Wtedy wreszcie czerpaliśmy z duchowego dziedzictwa katolicyzmu, a Jasna Góra była stolicą polskiego ducha. No i wtedy odnieśliśmy sukces podpisanymi porozumieniami sierpniowymi. Także wtedy umieliśmy jednoznacznie ocenić dziejące się zło w postaci stanu wojennego, a biografie bohaterów lśniły kryształową czystością. To wszystko pokazuje film Andrzeja Wajdy, tę sprawnie funkcjonującą wspólnotę Polaków, z której powinniśmy być dumni. Bo to Polacy, zgodnie z intencją reżysera lub nie, są zbiorowym bohaterem filmu. Wyraźnie podkreśla ten fakt filmowy moment decyzji o kontynuacji strajku, ale teraz solidarnościowego z innymi zakładami, gdy stoczniowcy zaczynają się rozchodzić, bo swoje ugrali. Gdyby się wówczas rozeszli, ŻADEN CZŁOWIEK nie byłby w stanie doprowadzić do jakichkolwiek ustępstw władzy w skali całego kraju i PRL trwałby i trwałby…bez przerwy.
Ciekawe, że główny bohater zjawia się w tych najważniejszych z punktu widzenia dziejów Polski wydarzeniach jakby w ich środku, gdy już trwają, gdy już są zorganizowane. Ba, filmowy Wałęsa nie może zdecydować się, czy wziąć udział w tym przełomowym strajku w stoczni i dlatego spóźniony skacze przez płot.
W ogóle to trochę niebezpiecznie pisać o głównym bohaterze, szczególnie o jego postawie i działalności we wczesnych latach 70. Przypomnę, że byli tacy, którzy przypłacili to rozprawami sądowymi i wyrokami sądowymi. Na szczęście Andrzej Wajda się nie przestraszył i wątek podpisu uczynił jedną z nici spajających poszczególne wydarzenia i ogniskującą duchowe dylematy filmowego lidera wolnych związków zawodowych. Gdyby potraktować filmową wersję zdarzeń jako oficjalną funkcjonującą obecnie, to należy uznać, że fakt podpisania „czegoś” na UB miał miejsce (ciekawe, dlaczego w scenach przesłuchań funkcjonariusze nie wykorzystywali tej wiedzy, przypominając przesłuchiwanemu o chwili słabości, która wyraźnie mu ciąży i nie napawa dumą). Znając zachowanie Lecha Wałęsy i jego drażliwość na punkcie własnej osoby, obawiałem się, że ten filmowy zostanie wykreowany na człowieka bez skazy, posągowego, lecz z radością stwierdzam, że tak się nie stało. Z korzyścią dla głównego bohatera przedstawiono go bardzo po ludzku, z wieloma wadami, drażniącymi, z których największa to pycha ujawniająca się podczas wywiadu z Orianą Fallaci i skontrastowana ze scenami z życia bohatera. Takiego Wałęsę akceptuję, z jego słabościami i upadkami, do których w życiu realnym nie chce się przyznać. Jest polskim bohaterem narodowym, przy czym w mojej opinii trochę podobnym np. do Stanisława Augusta Poniatowskiego, współtwórcy Konstytucji 3 Maja (ale co było później i wcześniej?).
Oczywiście, można szukać historycznych niezgodności: że np. ważniejsza jest Krzywonos w filmie, a nie Walentynowicz, a było inaczej, ale czy młody widz wychowany w polskiej wielokrotnie reformowanej szkole potrafi rozpoznać którąkolwiek z nich? Przypuszczam, że wątpię. A Anna Walentynowicz została wymieniona z nazwiska, i to już można zapamiętać.
Nie mogę jednak zaakceptować zakończenia. Magdalenka, okrągły stół i wybory czerwcowe 1989 roku to nie koniec, lecz początek innej historii - odchodzenia od solidarności międzyludzkiej, a także ideałów tej dużej „Solidarności”. Tytuł filmu, „Człowiek z nadziei”, w Polsce anno Domini 2013 pasuje jak pięść do nosa. Trzeba przypomnieć, że elity powoli, powoli odcinały się od tradycji „Solidarności”, aż w końcu nawet były przewodniczący stwierdził, że już nie jest potrzebna, że związki zawodowe nie są potrzebne. Władza znów boi się zorganizowanych Polaków, antagonizuje, napuszcza jednych na drugich bez propozycji jednoczących naród wspólnych interesów. Trudno powiedzieć, by 21 postulatów „Solidarności” zostało zrealizowanych. Wolne soboty? Wolne żarty! Teraz, szczególnie w handlu, nie ma nawet wolnych niedziel, tzw. elastyczny czas pracy skutecznie zniewoli pracowników. Praca do 67 roku życia też nie była postulatem „Solidarności”. Exodus młodych Polaków szukających perspektyw za granicą trwa w najlepsze i jest chyba większy niż podczas stanu wojennego. Rządzący nic sobie nie robią ze społecznych akcji i lekceważą nawet wielusettysięczne petycje o referenda. Jak w PRL, dlatego niespotykane od dawna protesty. Tytuł to gorzka ironia.
Wszystko trzeba zaczynać od nowa, bo: „Wolność kocham i rozumiem, wolności oddać nie umiem….”.
Ale a propos filmu: jestem przeciw, a nawet ZA.