Z jednej strony bardzo chciałem zobaczyć ten film, bo zawsze lubię czytać opinie innych i sugerować się ocenami, a ten zbierał nieustannie bardzo wysokie, no i został nominowany do Oscara. Z drugiej strony czułem w sobie jakąś obawę przed samym tematem, myśląc: Boże, jak ja wytrzymam dwugodzinny film o chłopaku, który uczy się grać na perkusji? Przecież ja nic nie wiem o grze na perkusji. Ba! Tak naprawdę to nie interesuje mnie szczególnie gra na perkusji. Jeszcze, żeby to była gitara albo harmonijka. Ale perkusja?! Przecież ten instrument nie wydobywa nawet melodii. Otóż piszę o tym, żeby uspokoić tych, którzy mają podobne obawy. Bo kunszt, z jakim został on zrobiony powoduje, że nawet gdyby przedstawiał historię nabijania robaka na haczyk, to byłby to i tak najlepszy film o robaku, jakim mogłoby pochwalić się kino.
„Whiplash” to nie jest do końca film muzyczny. Owszem grają w nim, i to nawet sporo. Ale jakby nie o muzykę tu ostatecznie chodzi. Ta jest bez przerwy przerywana. Bez przerwy coś jest nie tak. A wszystko za sprawą nauczyciela, którego postać wręcz dominuje nad cały filmem.
Nauczyciel, prowadzący orkiestrę jazzową, w którego wcielił się obłędny J.J. Simons (ma nominację do Oscara za swoją rolę, i jeśli nie Mark Ruffalo, to wierzę, że właśnie on zdobędzie statuetkę) przypomina mi trochę kubrickowskiego Sierżanta Hartmana z „Full Metal Jacket”, który nad swoimi rekrutami znęcał się na potęgę. Działał na granicy swoich praw, ale jednocześnie szargał zdrowie psychiczne swoich podopiecznych. „Whiplash” opowiada o konfrontacji dwóch osobowości, które z jednej strony są sobie w jakiejś mierze wrogie, z drugiej jednak na swój sposób sobie imponują i, siłą rzeczy, przyciągają się.
Drugą osobowością jest uczeń. Młody, diabelnie ambitny chłopak, który zna swoje możliwości, a dodatkowo, dla poklasku, potrafi ćwiczyć do nieprzytomności, zalewając niejednokrotnie swoje dłonie krwią. Relacja obu panów jest największą wartością tego filmu. Iskrzy między nimi od samego początku i na iskrach się nie kończy.
Zaskakująco dobry „Whiplash” jest filmem o ambicji, o determinacji (często chorobliwej) w dążeniu do osiągnięcia perfekcji. Jednak zajmuje się tym tematem dość nietypowo, bo zwraca uwagę na to, że czasem, aby dojść do sukcesu, nie wystarczy tylko ciężka praca. Takie elementy jak krytyka, niepowodzenie, zazdrość, czy rywalizacja, również mogą stanowić nieodłączne elementy drogi do perfekcji. I choć nietrudno jest mi się z tym zgodzić, to jednak ciężko mi przeboleć dalszą treść tego filmu mówiącą o tym, że doskonałość może osiągnąć tylko człowiek samotny. To kolejny film, który każe mi się zastanawiać nad niemożliwością pogodzenia związku z drugim człowiekiem w obliczu chęci rozwoju własnej pasji.
Nawet jeśli „Wiplash” nie zgarnie najważniejszego Oscara w tym roku, to i tak może się poszczycić nie byle jaką nagrodą. Jest bowiem zwycięzcą ostatniej edycji słynnego Festiwalu Sundance w kategorii najlepszy dramat, na którym pokonał piętnastu nie byle jakich rywali. Póki co nie odbierałbym mu jednak szans na zwycięstwo, bo czasem może się okazać tak nieustępliwym, jak jego młody bohater.
Rafał Kaplita
Ocena: 9/10