Jak rozpoznać czy komedia, która właśnie pojawiła się w kinie, jest dobra? Nie bardzo dobra, nie rewelacyjna , nie świetna, nie zaj*** (jak kto woli), ale tak po prostu DOBRA. Wystarczy wybrać się na seans, na którym sala jest wypełniona widzami przynajmniej w połowie. I jeśli w trakcie seansu spora część widowni śmieje się, i to często, a po seansie nie wychodzi z niewyraźnymi minami, to wtedy możemy mówić o – podkreślam – dobrej komedii.
Czy „Wielkie wesele” jest dobrą komedią? Moim skromnym zdaniem jest komedią tylko przeciętną, a nawet… słabą. Zgodnie z powyższym, obejrzałem ten film w licznym towarzystwie ludzi spragnionych dobrej zabawy i śmiechu. Skończyło się to tym, że radości było niewiele, a publiczność nie wychodziła z sali jakoś specjalnie uradowana. Owszem, dało się słyszeć nieliczną i szybką, taką „na gorąco”, wymianę zdań, że „fajny film” (tylko między kobietami), ale przekonania i entuzjazmu było w tym tyle, co wartości odżywczych w fast foodzie. W czym tkwi problem?
„Wielkie wesele” jest (pseudo)komedią, która zupełnie niczym nie wyróżnia się na tle innych, podobnych produkcji tego gatunku, o której szybko się zapomina. Oczywiście, w pierwszej kolejności z pamięci wyparowuje tytuł, a potem cała reszta. Nawet za jakiś czas nie będziemy pewni, czy zagrał w niej Robert De Niro – aktor, który już od kilkunastu kilku lat występuje w filmach niższego lotu. A nade wszystko ten film nie jest śmieszny, ponieważ twórcom zabrakło pomysłów na to, jak w ciekawy i wesoły sposób pokazać przygotowania do tytułowego wielkiego wesela (młodych). Ale głównie zabrakło koncepcji na to, by pokazać konflikt pokoleń (bo w końcu spotykają się różne rodziny, różne poglądy i różne temperamenty) i jakieś ciekawe spojrzenie na kwestie małżeństwa, seksu, rodziny oraz wiary. Dlatego „Wielkie wesele” jest tylko niewielkim zbiorem gagów (a kogo one śmieszą, to śmieszą), które stały się okazją dla filmowców do ponabijania się głównie z katolicyzmu. I może jeszcze ze sprawności seksualnej - nie tylko mężczyzn.
Ubolewam również nad tym, że takie nazwiska jak De Niro, Keaton, Sarandon, Williams na stare lata muszą (?) grać w takich nijakich filmach. Może i nadal dobrze się na nich patrzy, szczególnie, że - już tylko swoją świetnością – przyćmiewają aktorów młodego pokolenia (Heigl, Seyfried, Grace, Barnes), ale to przykre, że rozmieniają swój talent na drobne.
Jeśli ktoś już wybierze się na „Wielkie wesele” i poczuje, że jednak to nie było to, co chciałby zobaczyć, lub nie wybierze się, bo chciałby zobaczyć coś lepszego, polecam inny film, również z „weselem” w tytule. Właśnie na DVD ukazał się film duńskiej reżyserki Susanne Bier (tej od oscarowego „W lepszym świecie”) pt. „Wesele w Sorrento” z Piercem Brosnanem w roli głównej. Może i nie jest to też komedia romantyczna, na której boki się zrywa, za to jest to historia dobrze opowiedziana i o coś sensownego w niej chodzi.