Na „Wilka…” chodzą tłumy. Pofilmowe opinie też nie należą do najgorszych, a dostrzeżone w sieci oceny potwierdzają tylko, że ten film zasługuje na miano jednego z najważniejszych na rozpoczęcie tego nowego już roku. Zupełnie inna sprawa, że historia jednego z amerykańskich milionerów wydaje się już na wstępie intrygująca, a nazwiska twórców (Scorsese, DiCaprio) tylko potęgują ciekawość. Dlatego jeszcze przed obejrzeniem tego filmu istnieje niewielkie prawdopodobieństwo rozczarowania.
Już mnie więcej w pierwszych kilkudziesięciu minutach tego trzygodzinnego filmu można dostrzec zamysł jego autora. Charakterystyczna jest dla mnie wręcz kilkusekundowa scenka, w której bohater – Jordan Belfort – wychodzi ze swojego apartamentu, bierze do ręki szklankę z sokiem (podaną oczywiście przez służącego), wypija łyk, natomiast resztę wyrzuca wraz ze szkłem za siebie, w pobliższe krzewy. Zachowanie godne nowożeńca podczas swojego pierwszego uroczystego toastu, prawda? Jest jednak znaczna różnica w tej sytuacji - dla Belforta bowiem to kolejny dzień powszedni, a jego „świętowanie” trwa nadal.
Na temat tego filmu rozmawiałem już z kilkoma ludźmi. Większości się podobał. Zgodną opinią było również to, że czuli się na nim, jak na dobrej imprezie, której byli nawet nie obserwatorami, a uczestnikami. Niech będzie, bo w końcu balanga jest najbardziej wyrazistym motywem tego filmu. Ale jest w nim coś jeszcze, bo ta balanga w końcu nie jest też taką zwykłą. 71-letni reżyser, co wręcz zaskakujące, oddaje tu wręcz z młodzieńczą świeżością pewną specyfikę naszych czasów - specyfikę współczesnej mentalności i potrzeb. Tworzy swego rodzaju utopię, świat „doskonały”, w którym dosłownie niczego nie brakuje. Giełdowe dolary spadają z nieba, a za nie przecież można mieć wszystko. Scorsese tworzy portret ludzi dla których życiowym celem jest po prostu dobra zabawa, swoiste szczęście, którego z kolei gwarantem są łatwo zdobyte dobra materialne – sportowe samochody, jachty, a także seks, narkotyki, jednocześnie najsmaczniejsze jedzenie, najsmaczniejszy alkohol i takie same dziewczyny. A wszystko to oczywiście jak najmniejszym kosztem - co za tym idzie kosztem niekrytego oszustwa. Proszę powiedzieć ile razy zdarzyło się Państwu słyszeć przechwałki na temat tego jak komuś udało się wyrolować drugiego człowieka? Naszymi bohaterami są coraz częściej cwaniaki, którzy sprytnie i niewielkim nakładem sił potrafili się wzbogacić. „O tak, ten to jest prze ch***” – zdaje się słyszeć coraz częściej, jednak już nie w takim kontekście jak kiedyś. I Jordan Belford, tytułowy Wilk jest właśnie typem takiego „przech***”. Do samego końca…
Powrócę jeszcze do sceny otwierającej film. Oto główny bohater wciąga nosem jeden z białych narkotyków wprost z wypiętego odbytu jednej z prostytutek. Zabawne? Może. Nie wiem. Nie dla mnie raczej. W takich właśnie scenach widzę moment, swoisty punkt, do którego dotarła dzisiejsza wrażliwość. Ale widzę też, choć może się mylę, że Scorsese też to widzi. Że on robi to świadomie i wcale dla zabawy. To bardzo inteligentny człowiek, który doskonale portretuje specyficzne środowiska. Bez upiększeń. I ja widzę ten wypięty tyłek w specyficznej roli nie jako upiększenie właśnie i element zabawy lecz pewien fragment rzeczywistości, który jest po to, żeby nam pewne rzeczy uświadomić. Ale umówmy się, że każdy z tym tyłkiem robi co chce i widzi w nim co chce. W końcu, jak mawiał Brudny Harry: zdania są jak tyłki – podzielone.
Rafał Kaplita