Być może nazwiecie mnie Państwo ignorantem, ale nigdy dotąd nie zwróciłem szczególnej uwagi na Matthew McConaugheya. Nie dlatego, że nie widziałem filmów z jego udziałem. Widziałem. Ale zawsze wydawał mi się dość bezbarwny. Grywał w średniej klasy tworach i jawił się też bardziej jako lowelas albo dobry kandydat na męża: dobrze zbudowany, z rozpiętą koszulą. Przypuszczalnie z dużo większym zaangażowaniem wypatrywały jego kolejnych filmów kobiety niż mężczyźni. W pewnym momencie jednak pojawił się „Wilk z Wall Street” a w nim jego epizodyczna rola. To właśnie ten film sprawił, że spojrzałem na niego nieco inaczej niż do tej pory. Wyglądał starzej, był chudszy, ale przede wszystkim niesamowicie charyzmatyczny i zabawny. Powiedziałbym, że właśnie jego postać zapamiętałem z „Wilka…” najintensywniej. Jak się okazuje ta rola była wprawką przed tym, co pokazał w „Witaj w klubie”, w którym McConaughey pojawił się jako wychudzony i z przyprawionymi wąsami chory na AIDS miłośnik rodeo. I to było to! Rola życia?
Można by powiedzieć, że „Witaj w klubie” to przede wszystkim popis gry aktorskiej: wspomnianego McConaugheya i Jareda Leto, który w pewnym momencie pojawia się w tej historii jako jego trans-przyjaciel. Obaj zresztą zostali nagrodzeni za swoje role Oscarami. Byłoby to jednak nie fair, bo równie ważna i ciekawa jest tu sama historia.
Rzecz rozpoczyna się w roku 1985, kiedy Ron Woodroof dowiaduje się, że jest chory na AIDS. Lekarz daje mu 30 dni życia. Od tego momentu film rozpoczyna odliczanie. Dzień po dniu. Jakby do finału, czyli zgonu. W tym czasie też, co ważne, Woodroof przyjmuje lek, który nie został jeszcze dostatecznie wypróbowany, ale już zatwierdzony przez amerykańskie organy legalizacyjne. Jego stan się pogarsza. Zresztą zgodnie z filmowymi założeniami. Będąc w stanie krytycznym, decyduje się wyjechać do Meksyku, gdzie trafia w ręce niezrzeszonego lekarza-samozwańca, który, choć nielegalnie, to przywraca go do sił zupełnie inną medycyną. I w tym momencie rozpoczyna się przełom i przejście do sedna tej historii. Woodroof wraca do USA przemycając nowy medykament i zajmuje się jego sprzedażą. Choć działa nielegalnie, to jego lek przynosi pożądane efekty. Filmowe odliczanie niespodziewanie się więc przedłuża.
„Witaj w klubie” porusza dziś bardzo ważny problem służby zdrowia i koncernów farmaceutycznych. Problem Stanów Zjednoczonych, ale też wielu innych państw. W tym Polski. Problem związany z handlem ludzkim zdrowiem. Na rynek trafiają leki, które zostały odpowiednio „zarekomendowane”, a nie te, które faktycznie mogłyby okazać się skuteczne. Czytałem ostatnio o specyfikach skutecznych w walce z rakiem, o których się głośno nie mówi. Gdyby się bowiem nagle okazało, że mamy lek na raka, wówczas wszystkie koncerny farmaceutyczne, które produkują leki „na raka”, zbankrutowałyby. Bo wszystko rozbija się o pieniądze. Chory człowiek, to człowiek, na którym można je zwyczajnie zarobić. Tak jak samochód, który nie może być przecież niezawodny, bo pracę straciłyby wszystkie serwisy samochodowe i fiasko poniosły firmy produkujące części zamienne. Tylko, że człowiek to nie samochód...
Cała historia walki człowieka ze swoim zdrowiem jest przedstawiona na tle zawodów rodeo. Sam bohater jest jego zapalonym miłośnikiem. Ubrany w kowbojski kapelusz i tradycyjne „teksasy”, niejednokrotnie sam próbuje sił w walce z rozjuszonym bydłem. Dobre kino, które nauczyło, że nic co widać nie jest przypadkowe, daje nam za pomocą tego amerykańskiego sportu wspaniałą metaforę. Czyż bowiem życie nieuleczalnie chorego człowieka nie przypomina zawodów rodeo? Człowiek dosiada zwierzęcia i tylko kwestią czasu jest to, kiedy z niego spadnie. Ale, co w tym wszystkim najważniejsze, wygrywają ci, którzy utrzymają się na nim najdłużej…
Rafał Kaplita