"Wolnego strzelca" trafnie porównuje się do "Taksówkarza" Martina Scorsesego. Travis Bickle (Robert De Niro), weteran z Wietnamu, obserwuje zza kierownicy taksówki nowojorskie ulice. Podczas nocnych eskapad budzi w sobie awersję do brudu miasta, wyzutych z moralności mieszkańców oraz wszechobecnego nierządu. Dramat Gilroy’a nabiera nieco innego znaczenia, mimo że jest utrzymany w estetyce klasycznego kina noir. Tożsamości Louisa Blooma (Jake Gyllenhaal), właściciela nadgryzionej zębem czasu toyoty, nie można bliżej określić. Gdzie dorastał? Dlaczego kradnie? Podobnymi kwestiami Dan Gilroy nie zaśmieca scenariusza.
Lou, wyalienowany dziwak, zarabia na chleb w nietypowy (także nielegalny) sposób. Niestety, stawki są niezadowalające, a ryzyko wysokie. W niesprzyjających warunkach przyjemniaczek odkrywa, że forsa leży na strzaskanym chodniku, fruwa w rozbitym samochodzie albo pływa w kałuży krwi. Tytułowy wolny strzelec wymienia więc sportowy rower na półprofesjonalną kamerę, zatrudnia asystenta (Riz Ahmed) i dociska gaz do dechy w wyścigu po najlepszy materiał filmowy.
Juwenalis stwierdził, że zdrowe ciało zamieszkuje zdrowy duch. Reżyser (i scenarzysta) odwrócił tę zasadę o 180 stopni. Korzystając z osiągnięć fizjonomiki sprawił, że facjata Lou Blooma wskazuje na bezpośredni związek z jego charakterem. Trupioblada cera, zimne, zmęczone oczy, zapadnięte policzki, ponadto wychudzona, zgarbiona sylwetka, składają się na obraz człowieka, który gotów jest poświęć dla kariery wiele niewinnych istnień. Sama postać ma coś wspólnego z Drakulą. Bloom pracuje w nocy. Za dnia zaszywa się w swojej norze; szczelnie zasuwa zasłony. Z ludzi wysysa zarówno pieniądze, jak i krew, choć w nieco mniej wampiryczny sposób. Gyllenhaal brawurowo interpretuje socjopatycznego samotnika. Postać – rysowana grubą krechą – jest zaskakująco stonowana. Często oscyluje na krawędzi karykatury, jednakże nigdy nie przekracza granic absurdu.
"Wolny strzelec" nosi znamiona freudowskiej psychoanalizy. Gilroy, nie bez przyczyny, usadawia obok swojego antagonisty nieśmiałego, cichego i potulnego "wiceprezesa", którego listę kwalifikacji otwiera – i zamyka – GPS w telefonie komórkowym. Jeżeli Lou reprezentuje
id, to Rick odgrywa tutaj rolę
superego, odpowiedzialnego za utrzymanie w ryzach popędów tego pierwszego. Ale wartości etyczne są tłumione już w zarodku, a co za tym idzie – film nie jest naiwnym moralitetem. W tej bezstronnej relacji wyraźne kontrasty, hiperbolizacja negatywnych cech fikcyjnego bohatera oraz ekspresja postaci, pozwalają widzowi wydobyć z historii klarowne wnioski. Nie będzie więc bezpośredniego morału, czy wyrazistej pointy. I dobrze. W fatalnym splocie wydarzeń krzywe zwierciadło autorstwa scenarzysty "Dziedzictwa Bourne’a" mogłoby stać się wybornym instruktażem dla zagubionych w wielkim świecie jednostek. Potrzebna jest granica między fikcją a rzeczywistością, i taką reżyser kreśli, odnosząc się do środków masowego przekazu.
Obraz jest przenikliwą, bolesną wiwisekcją mass mediów. Śmierć oraz przemoc napędzają poranne dzienniki; podnoszą oglądalność. Prezenterzy budują sztuczne napięcie, ubarwiają bloki informacyjne i obracają tragedię w reality show do owsianki. Z drugiej strony Gilroy nie karci mediów z właściwym wstrętem, ponieważ wie, że serwowane wiadomości są pożywką, której społeczeństwo wymaga. Opowiada swoją historię przyjmując perspektywę Blooma. Konsekwentnie. Z dreszczykiem niepokoju. Pomimo zaskakująco niskiego budżetu (blisko 9 mln dolarów), film dostarcza więcej frajdy, emocji i wizualnych pieszczot niż niejeden blockbuster. Udanego debiutu za kamerą pozazdrości Danowi Gilroy’owi niejeden stary wyjadacz.
Marcin Czarnik
(Bloger noircafe.pl)